Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
WYBRANE ARTYKUŁY, ESEJE, FELIETONY
Piotra Stanisława Króla

SPIS TREŚCI:
Tańczmy w rytm muzyki naszych dusz i serc
Blaski twórczości nad ciemnymi dolinami życia
Mistyczka, literat-pielgrzym i (od)kryte myśli filozofa
Trzy nurty słowa w czasach PRL-u
Rzeka wiedzy z ulicznych zaułków
Brylanty poezji na barykadzie powstańczej
Jej rycerski duch w literaturze i życiu osobistym
Homer pod Troją z myszką za pan brat
Pogawędka z Julianem na Piotrkowskiej
Teatr absurdu wiecznie żywy
Manipulacja historią naszych matek i ojców
Reduta pamięci na skrzydłach wzniesiona
Konserwatysta z rewolucją w butonierce
Przeczytać wiersze nienapisane
Boże Narodzenie w warszawskich wspomnieniach
Józef Ignacy Kraszewski - wielki wędrowiec z piórem w ręku
Dzieci w pasiakach na straży pamięci
Korzenie
Ten cudowny słupek!
Towarzysze ewolucyjni łączcie się!
Noblista z pianką
Brykamy proszę państwa, brykamy!


*     *     *

Tańczmy w rytm muzyki naszych dusz i serc
opublikowany jako poradnik zdrowia w poetycko-literackiej formie w kwietniu 2018 r. w miesięczniku „Sześciopunkt”

        Jedna z poetek, nie mogąc z powodu swojego cierpienia i przykucia do łoża boleści od długiego czasu, pewnej nocy postanowiła podjąć duchowy... „Taniec wśród gwiazd”, cyt.: Nocą gra muzyka gdzieś koło mnie / Czy we mnie, / Skoczna, wesoła / W księżycowej poświacie / Urzeczona tańczę / Ziemia z niebem złotą broszą księżyca spięta / Tańczy razem ze mną [...] Chwyta moje dłonie / I roześmiany porywa do tańca / Rozbawieni tańczymy walczyka / Tańczymy po niebie wśród gwiazd / Zakochany we mnie księżyc / A w księżycu ja [Wiesława Żelazik, z tomiku poezji pt. „Myśli ulotne”].
        Tytuł książki autorki „Myśli ulotne” można dopiąć właśnie do szczególnego rytmu tańca w naszym życiu: depresje, smutki, przygnębienia odfruwają, gdy w muzycznej atmosferze ruszamy do rock and roll’a, disco, walca, tanga, czy też innego, który lubimy. Już od dłuższego czasu naukowcy udowodnili, jak pozytywny wpływ ma to na dobrą psychikę i pracę mózgu. To nie tylko rozluźnienie i usprawnienie naszego ciała, ale – co bardzo ważne – dobre samopoczucie i gimnastyka szarych komórek, które czasem są niemal spięte w kajdanach kłopotów, problemów, z którymi musimy się często zmagać.
        Jakiś czas temu zbadano starszych ludzi, po 65. roku życia i stwierdzono, że taniec... odmładza i hamuje w dużym stopniu proces starzenia się. A więc babciu, dziadku – zapraszamy do tanecznych, dalszych ścieżek waszego życia.
        Tańcowanie ma duży, korzystny wpływ na zdrowie psychiczne. Podczas tańca uwalniają się tłumione uczucia i wydzielają hormony szczęścia, dlatego osoby, które lubią tańczyć, są mniej zagrożone, jak już wcześniej to zaznaczyłem, depresją. Psychologowie stworzyli terapię tańcem zwaną choreoterapią, doceniając korzystny wpływ tańca na zdrowie psychiczne.
        A co z naszym ciałem? Masz go za dużo? Nadwaga, brzuch jak bębenek, tłuszczu zbyt wiele? Taniec zrzuca zbędne kilogramy, ponieważ podczas jednego, godzinnego balowania można pozbyć się do kilkuset kalorii. On jak artysta - rzeźbi naszą sylwetkę, która staje się bardziej smukła i zgrabna. Jak podaje jeden z fachowych poradników: „Modeluje uda, brzuch, nogi, wzmacnia mięśnie, szczególnie brzucha, kręgosłupa i miednicy, poprawia postawę. Taniec pomaga w osiągnięciu lepszej kondycji i uzyskaniu kontroli nad własnym ciałem. Już po kilku godzinach treningów ciało zacznie nas słuchać. Stanie się bardziej elastyczne” (źródło: biomedical.pl).
        A nasze serce? W trybie zbyt długiego siedzenia na kanapie, fotelu, krześle, można to powiedzieć – zastyga. Krążenie krwi powolne, dotlenienie organizmu, w tym naszego mózgu, zmniejsza się. A on często zaczyna znów pokrywać się chmurą myśli zasmucających nasze serca. A więc zatańczmy i zdmuchnijmy tę chmurkę, a serce, jak perkusja, ruszy w rytm hormonów szczęścia.
        A co z naszą pamięcią, która też jest czasem ulotna? Niedawno w naszym kościele parafialnym p.w. NMP Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej na warszawskim Mokotowie, odbywały się chrzciny dwóch małych chłopczyków: Jakuba i Leona. Proboszcz, jak zawsze, wspaniale prowadził tę uroczystą mszę i w pewnym momencie powiedział do rodziców i ich gości: - Kiedy wrócicie do swoich domów zjedzcie sobie dobry obiad i... tańczcie!. Oklaski, radosne uśmiechy wszystkich w kościele i taneczne poruszenie naszych serc i dusz. Ksiądz zaprosił je już w tym momencie do wesołego, dziękczynnego Panu Bogu, tańca. A co bardziej utrwala w naszej pamięci takie zdarzenia, wypowiedzi, jak nie to właśnie? Wcześniej proboszcz mówił, aby tego dnia nigdy nie zapominać, więc zapewne dlatego ta mądra jego porada – tańczcie! Kubusiu i Leosiu, jesteście w moich szarych komórkach przyklejeni tanecznym klimatem tej uroczystości waszego chrztu; a ile innych konkretnych imion odfrunęło z pamięci? Jakie mieliście imiona dzieciaczki ochrzczone dwa tygodnie temu... Karol, Kamil, Basia czy Kasia...... nie pamiętam. Mówię to z humorem i z szacunkiem dla wszystkich dzieci, ale empirycznie sprawdziłem na sobie, jak taneczny rytm w naszych sercach i duszach rozbudza nasze szare komórki, myślenie, pamięć. W starożytnej Grecji, Platon w filozoficznych rozważaniach bardzo wysoko oceniał taneczny rytm w naszym życiu. Mądrość, wiedzę łączył z tańcem – miał rację.
        Od kilkudziesięciu lat tańczymy z moją Elunią, małżonką (ślub 1 lipca 1978 roku w warszawskim kościele franciszkanów na Nowym Mieście), świetną tancerką. Kochamy szczególnie skoczne, rock and rollowe wirowanie, ale te spokojne, z przytuleniem i pocałunkami są nie tylko odpoczynkiem, ale przede wszystkim otuleniem muzycznym rytmem naszych dusz i serc. Kiedyś sięgnąłem po pióro i napisałem ten wiersz, z którym czasami nucąc go, ruszamy w taneczny rytm naszego życia:

        Tańcz ze mną tańcz
                mojej kochanej Eli

        tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
        strząśnij z siebie troski smutek chandrę
        rozrzuć swoje jasne świetliste włosy
        obejmij mnie i pocałuj tego teraz pragnę

        tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
        wzniesiemy się ponad cały ten zgiełk
        wirujmy szaleńczo bez opamiętania
        wsłuchani w muzykę naszych dusz i serc

        tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
        walc tango rock and roll step jazz
        dla mnie nieważne co tańczę a z kim
        może być nawet hip-hop a co tam – też...

        tańcz ze mną tańcz cudowna Muzo
        zwiewnie ponętnie czule wręcz szałowo
        po czym usiądź na biurku ja przy nim usiądę
        i z energią rzucę się na umykające słowo

        ustrzelę i przyszpilę do kartki papieru wiersz
        z prozą na kolejne strony nowej książki wkroczę
        ty nalejesz do kieliszków nasze ulubione wino
        i cicho szepniesz: zatańcz znów ze mną... proszę

        Kończąc ten artykuł-poradnik dla zdrowia, tak jak zacząłem, w poetyckim klimacie, przypominam cenne tańce naszych wielkich literatów: polonez z „Panem Tadeuszem” Adama Mickiewicza, bal na „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego, „Tango” Sławomira Mrożka, „Niech żyje bal” Agnieszki Osieckiej – znakomity utwór, który wzbogacił muzyką Seweryn Krajewski i jest przebojem od wielu lat, śpiewanym i tańczonym.
        A czy można tańczyć wśród gwiazd, jak opisała to wspomniana na początku Wiesława Żelazik, poetka wielkiego serca i ciepłej, rozświetlonej duszy? Gdy ma się tak cenne wartości, można tym tańcem wznieść się ponad najtrudniejsze przeszkody na drodze swojego żywota.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści


Blaski twórczości nad ciemnymi dolinami życia
opublikowany w Saloniku Literackim, wrzesień 2016 r.

        Claude Monet w latach 1893-1894 stworzył cykl ponad trzydziestu obrazów, w których głównym motywem jest gotycka katedra Notre-Dame w Rouen. Artysta malarz, czołowy przedstawiciel impresjonizmu, potraktował okazałą, gotycką świątynię, jako obiekt obserwacji światła i koloru. Nie liczyły się tutaj architektoniczne szczegóły, perspektywa, lecz tylko i wyłącznie próby utrwalenia w zamkniętych ramach kolejnych obrazów słonecznych promieni załamujących się na fasadzie katedry w różnych porach roku, uchwycenia kolorystycznych odcieni nocy, wybuchającego o świcie tęczowego bogactwa świetlnych błysków, które w zderzeniu z potężną sakralną bryłą przybierają niespodziewanie inne odcienie.
rouen_cathedral_monet_1894
Claude Monet Katedra Notre-Dame (1894)
        Teoria światła fascynowała i była przewodnią siłą oraz artystyczną inspiracją dla wielu malarzy tamtej epoki. Co ciekawe, byli wśród nich i tacy, którzy poznawali jej zawiłe tajemnice nie tylko poprzez kontakt ze sztalugą, ale i z chorobą. Należeli do nich: Mary Cassatt - utrwalająca w swoich dziełach przede wszystkim kobiety i dzieci, często w pejzażu rozświetlonych ogrodów, które z czasem rozpłynęły się w jej oczach w nieprzeniknionej mgle oraz Edgar Degas - wielki mistrz i przyjaciel Cassatt, którego zmagania z umykającym światłem z powodu poważnego schorzenia wzroku przełożyły się na niezwykłą, tajemniczą kolorystykę i sposób malowania (np. w obrazach „Niebieskie tancerki”).
        W sztuce pojęcie światła nie jest tylko zjawiskiem fizycznym, wymierzalną i przeliczalną teorią jego rozszczepienia, obowiązującym w tym zakresie przełomowym prawem kontrastu Michela Eugene Chevreula. W sztuce od wieków światło jest zjawiskiem zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym, duchowym. I w tym tkwi jej niezwykła, przeogromna siła i moc. Katedra Notre-Dame w Rouen w obrazach Moneta może symbolizować zmienność nie tylko barw i odcieni, ale także nastrojów i stanów naszego ducha. Zimne kolory wytwarzają atmosferę smutku, przygnębienia, można powiedzieć - oddalają nas od wrót tej świątyni, ciepłe nas do niej przybliżają, wywołują dobry, optymistyczny nastrój. Choć zamiarem artysty była analiza światła, to dla wielu może być to także analiza naszych nastrojów, psychiki, duchowości.
        Czysta, biała kartka papieru, zagruntowane płótno rozpięte na blejtramie opartej na sztaludze, puste pięciolinie... Co takiego trzeba, aby zostały zapełnione, przeistoczone w poetyckie frazy, malarskie wizje, symfonie... Wewnętrzne, duchowe światło, błysk twórczej inwencji, barwna wizja rozświetlająca mroki fizycznego upadku, niemocy, poniżenia, towarzyszyły tysiącom twórców, jak: Graham Green, Ludwig van Beethoven, Henri de Toulouse-Lautrec i... Wiesławie Żelazik z Warszawy.
        Kilka lat temu zadzwoniła do mnie kobieta, której głos dochodził niczym z czeluści cierpienia. Przez godzinę słuchałem, słuchałem, słuchałem... kolejnych jej wierszy. Pisanych podczas bezsennych nocy, a właściwie nie pisanych lecz tworzonych i zapamiętywanych przez autorkę, która od wielu lat jest na wpół sparaliżowana, traci wzrok, jej ciało przenika nieustanny ból, a mdlejące ręce nie pozwalają na utrzymanie przez dłuższy czas długopisu czy ołówka. Doznałem olśnienia! Z tej mrocznej, wydawałoby się - beznadziejnej egzystencji - przebijało się ciepłe, pełne tęczowych barw światło. Pani Wiesława Żelazik odkryła swoją drogę w poezji, która pozwoliła jej odnaleźć sens, w wydawałoby się, bezsensownej sytuacji. Przekroczyła „cierpienia granicą, za którą - jak powiedział Czesław Miłosz - się uśmiech pogodny zaczyna”. Czytałem przepisywane od dłuższego czasu na komputerze wiersze i składałem redaktorską ręką w tomik pt. „Myśli ulotne”. Tu nie ma hiobowej rozpaczy, tu są rozświetlone łąki, tęczowe błyski na polnej rosie, ciepły figlarny wietrzyk muskający nasze roześmiane twarze, barwne skrzydła motyla... Pani Wiesława nie może od lat wychodzić z domu. Ale może bez trudu wznieść się na skrzydłach poezji ku świetlnym promieniom. Nie tylko na błękitnym niebie, ale i w Niebie – jej wiara w Boga nie pozwala upaść w udręce i boleści ciała, ale mieć wielką, wewnętrzną siłę duchową.
        Po opracowaniu tomiku wierszy „Myśli ulotne” napisałem słowo wstępne, z którego przytaczam tutaj krótki, wymowny fragment:
        „Czytam kolejne wersy autorki: {cyt.) „Lubię wędrować polnymi / Wiejskimi drogami / Może niewygodne, ale takie ciepłe / Duszę swoją mają..." („Polne drogi") i kroczę wytyczonym przez nią szlakiem, który wiedzie nie ku przystani hiobowej rozpaczy, lecz na wyspy szczęśliwości, pełne radosnej atmosfery przesyconej miłością do drugiego człowieka, otaczającej nas przyrody. Wiesława Żelazik stworzyła swoistą „poezję-drogi", nieustannej wędrówki po naszych rodzimych szlakach, gdzie: {cyt.} „Las kwiatami już rozkwita / I kobierce z sasankami / Kwitną sobie pod drzewami / A przylaszczki na polanie / Roztaczają piękne wonie / I zawilców jest bez liku / Kwitną wśród drzew, w zagajniku...". Można by było powiedzieć, że to takie mało odkrywcze, naiwne, opisywane od wieków tysiące razy... Poetka nie wędruje jednak tymi szlakami, ona je wyczarowuje w wierszach, maluje swój wymarzony świat, który dla większości czytelników jest światem realnym, dotykalnym, odczuwalnym, wręcz pospolitym i powszednim, a dla niej mirażem, marzeniem, rajskim ogrodem... I nie rozpacza, nie skarży się, lecz po prostu nas tam zaprasza, oprowadza po ścieżkach wysp szczęśliwych, których sami tak często nie zauważamy w codziennej gonitwie za czymś, po coś, gdzieś... w zaułkach egzystencjonalizmu, w konsumpcjonistyczno-materialistycznym świecie.”
Myśli ulotne - Wiesława Żelazik)         Czy te słowa z mojego wstępu do tomiku Wiesławy Żelazik nie dają nam iskry takiej refleksji: świetliste, tęczowe barwy poezji, malarstwa, muzyki – twórczych pereł potrafią unieść człowieka z najgłębszego, mrocznego dołu i wznieść w nieboskłon szczęścia... Odpowiedź pozostawiam tym, którzy po te perły w swojej drodze życia sięgają i doznają w nich radości, nawet jeśli w oczach są łzy.
        W jednym z moich rozmyślań w eseju pt. „Przeczytać wiersze nienapisane” (tytuł nawiązuje do pozostawionych pustych kartek wybitnej poetki, Sylvii Plath, która w dramatycznych okolicznościach odeszła z tego świata) zadałem czytelnikom i sobie takie pytanie: „Choroba, ból, dramat odrzucenia i osamotnienie - jaki mają wpływ na twórczość? Czy są czynnikami motywującymi, inspirującymi, wznoszącymi ku wyżynom sztuki? Czy też są ograniczeniem i przeszkodą. Nie odważyłbym się odpowiedzieć jednoznacznie na tego typu pytanie.”
        No cóż, czy tacy twórcy, jak m.in. Wiesława Żelazik nie przybliżają nas do odpowiedzi...? Warto wspomnieć tu słowa Alfreda Musseta: „Poezja przemienia łzy w perły”.
        Wracam na koniec do Claude’a Moneta - ukazał nam katedrę w Rouen zmieniającą się pod wpływem światła. Można powiedzieć, że chwytał je w ręce, zatrzymał i utrwalił w ramach swoich obrazów. Tacy ludzie, jak pani Wiesława Żelazik noszą światło w sobie i promieniują nim, mimo gasnącego, słabnącego z dnia na dzień, ułomnego ciała.
        Noc także ma swoje odcienie i barwy. Claude Monet malując po zmroku katedrę w Rouen nigdy nie sięgał po czerń, lecz po stonowane, ciemne błękity...

Tomik wierszy „Myśli ulotne” Wiesławy Żelazik jest już od dłuższego czasu reprezentowany w Saloniku Literackim: wstęp gospodarza Saloniku, wybrane wiersze - ZAPRASZAM - WARTO TAM ZAJRZEĆ

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Mistyczka, literat-pielgrzym i (od)kryte myśli filozofa
opublikowane w miesięczniku „Myśl Literacka”, marzec 2015 r.

        Wielkanoc, coroczne upamiętnienie Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, jest najważniejszym w chrześcijaństwie, wypełnionym radością Świętem, do którego jednak każdy z nas idzie swoją osobistą, prywatną ścieżką codzienności. Oczywiście, posypane głowy popiołem w dniu rozpoczęcia Wielkiego Postu na kilka tygodni przed tym Wielkim Dniem, słowa Ewangelii wysłuchiwane podczas niedzielnych mszy, to nas, ludzi wierzących i praktykujących, łączy. Ale codzienne, mniejsze, a to większe kłopoty, praca lub jej poszukiwanie, liczne obowiązki domowe, czasem zapadanie na zdrowiu, błądzenie i zamęt w myślach, to w swoisty sposób oddala nas od drogi z Jezusem. Są wśród nas bliźni, którzy jej w ogóle nie poznali, a też i ci, którzy od niej świadomie odeszli: ateiści, agnostycy itp. Wiem o tym, bo doświadczyłem w swoim życiu zbłąkania na tym szlaku. Jestem praktykującym katolikiem, ale wciąż potrzebuję „drogowskazów”, aby być blisko Jezusa Chrystusa, jak najbliżej, być z Nim.
Bł. Anna K. Emmerich, Clemens Brentano, Leszek Kołakowski        W ub. roku, w okresie Wielkiego Postu, przypadkowo otrzymałem szczególny „drogowskaz”, książkę pt. „Pasja, według objawień błogosławionej Anny Katarzyny Emmerich” (Kraków, 2014). W pierwszym odruchu przekartkowałem ją zastanawiając się, czy w ogóle to przeczytać. Przecież obejrzałem już kilka lat temu film Mela Gibsona zainspirowany jej treścią. A więc treść jej, choć skrótowo, znam, pomyślałem. Przez kilka dni leżała cierpliwie na półce mojej biblioteczki domowej.
        Szary, smętny dzień na początku marca. Trzymam w ręku różaniec po półgodzinnej modlitwie (jestem od kilku lat uczestnikiem Krucjaty Różańcowej za naszą Ojczyznę) i przez dłuższą chwilę patrzę na okładkę „Pasji”, smutna Matka Boska, Maryja, pochylona i obejmująca zmarłego, zdjętego z Krzyża Syna (Pieta, rzeźba Michała Anioła). Wstałem i wziąłem do ręki książkę, zapaliłem lampkę na biurku, zapadał już zmierzch, i pomyślałem – przeczytam ją, jak każdą inną. Dwa, trzy, może cztery dni i odłożę na półkę „spełnioną lekturę”, wśród wielu powieści, kryminałów, poetyckich tomików, biografii, albumów. Ostatnią stronę, końcowy akapit, przeczytałem... po ponad 30. dniach, w Wielki Piątek. To był mój świadomy, szczególny wybór odbioru niezwykłych słów. Po pochyleniu się nad spisanymi przez Clemensa Brentano wizjami, objawieniami bł. Anny Katarzyny Emmerich, ruszyłem powoli, duchowo z tymi, którzy towarzyszyli Jezusowi w drodze na Krzyż. Szczerze wyznaję, to była bolesna lektura, kartka po kartce (kilka, kilkanaście dziennie, rozdział po rozdziale, w sumie 62), z uczuciem kłucia w sercu, czasem z wilgotnymi oczami. Szorstki facet, grzesznik (niestety), czasami brutalny w swoich bezmyślnych odruchach, odkładający codziennie książkę bł. Anny niemal drżącymi dłońmi na półkę, by sięgnąć po nią następnego dnia, następnego wieczoru, aż do momentu, gdy usłyszałem rozpaczliwe wołanie Jezusa na Krzyżu: Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił!; towarzyszyłem Jego odejściu, pochowaniu Go w grocie w pobliżu Golgoty i tym (cyt. ostatnie słowa tej książki): na których twarzach smutek się malował; musieli to być uczniowie, którzy wskutek opowiadań Abenadara (przyp. aut.: rzymski żołnierz, setnik, zwany później Ktesifonem, który wraz z Kassiusem, zwanym Longinusem, byli pierwszymi nawróconymi po śmierci Chrystusa; jeszcze pod Krzyżem, na którym zawisł Zbawiciel świata), odważyli się wyjść z ukrycia, po czym, przestraszeni, znów się cofali (s. 348).
        To nie była rutynowa lektura, to była bolesna, ale wypełniająca mnie niezwykłą wartością książka. Tą wartością było wzmocnienie mojej wiary i bliskość Jezusa w moim codziennym życiu. On jest blisko mnie, jak i ciebie, drogi Czytelniku, ale trzeba to odczuć, być z Nim.
        Jego słowa z Ewangelii są najważniejsze; słowa spisane przez Clemensa Brentano z objawień bł. Anny Katarzyny Emmerich są szczególnym wzmocnieniem ich przesłania. Bł. Anna skromnie, z pokorą oświadczyła: cyt. „Nigdy nie musiałam wierzyć wizjom innym, niż te które znajdują się w katolickim Katechizmie; nie wizje, ale tylko nauka płynąca z naszej religii prowadzi mnie do mojego życia duchowego” (ze wstępu SZCZEGÓLNY DAR, abp Józef Michalik). To ważne, pokora, przyjęcie tego Boskiego daru objawień i przekazanie ich bliźniemu z zaznaczeniem, że są one wzmocnieniem naszej drogi duchowej, drogi do Ojca Naszego z Jezusem Chrystusem.
        Clemens Brentano (1778-1842) w szczególny sposób połączył świat literatury z Boskimi objawieniami. Niemiecki poeta, powieściopisarz, dramaturg przypadkowo spotkał się z Anną Katarzyną Emmerich w domu, w którym mieszkała, szukając przyjaciela, ks. Seilera. Już wcześniej, jego brat, po nawróceniu zachęcał go do odwiedzenia Anny Katarzyny Emmerich. Kiedy go ujrzała powiedziała: „Wiem, że już dawno bym umarła, gdyby nie ten pielgrzym [Clemens Brentano] wszystko musiał ogłosić. On wszystko musi spisać. Albowiem prorokowanie [opowiadanie wizji] jest moim zadaniem”.
        Rozpoczął spisywanie od roku 1819, aż do jej śmierci (1824), w sumie powstało 40 tomów. Anna wyprosiła dla niego u Boga, według przekazów, łaskę nawrócenia. Była prostą kobietą z niemieckiej Westfalii, z wielkim darem Boga, ale musiała mieć wsparcie człowieka dobrego pióra. Clemens Brentano był nim bez wątpienia. Warto zaznaczyć, że jego droga do twórczości literackiej była dosyć zawiła; jako syn kupca frankfurckiego podjął naukę zawodu w tym kierunku, ale zakończyła się ona niepowodzeniem, następnie rozpoczął studia górnicze na uniwersytecie w Halle, studia medyczne na uniwersytecie w Jenie. Żadnego z tych kierunków studiów nie ukończył. Postanowił więc sięgnąć po pióro i wejść w świat twórczości literackiej. Może było to jego przeznaczeniem, zamiast zostać kupcem, górnikiem lub lekarzem stać się cennym pielgrzymem spisującym objawienia Anny?
        Został wiernym, zaangażowanym katolikiem i darczyńcą, wspomożycielem potrzebujących, przeznaczając na to dochody ze swoich książek. Dochód z pierwszych siedmiu wydań książki „Męka Pana Jezusa” (Das bittere Leiden), poszedł prawie w całości na szpital regensburgski. Wspierał biednych przeznaczając na ten cel honoraria z wydań tomów swojej poezji. W 1831 napisał książkę „Siostry miłosierdzia” (Die barmherzigen Schwester), finansując zakon sióstr koblenckich, „Legenda o świętej Marynie” (Die Legende d. h. Marina) wsparła dotkniętych wylewem Dunaju (1841), Das Gockelmärchen na budowę kościoła w Gelnhausen, Die Mänchen (1844) przeznaczone zostały, jego testamentem, na cele miłosierdzia. Trzecią część całego swego majątku przeznaczył na seminarium diecezjalne w Limburgu (przyp. aut.: informacje o jego dobroczynności opisane w Encyklopedii katolickiej).
        Clemens Brentano powiedział (cyt.): „Tylko miłość wie jak to zrobić, aby dając innemu, samemu się bogacić”. Wymowa tych słów jest w tym wypadku jasna – bogacić duchowo. To bł. Anna wskazała mu tę drogę: nawrócenia, miłości do bliźniego, bogacenia swojej duszy.
        Anna Katarzyna Emmerich, niemiecka mistyczka, zakonnica, naznaczona stygmatami męki Pańskiej, od 1813 r. do chwili śmierci (9.11.1824 r.), ciężko chora, nie opuszczała łóżka żywiąc się wyłącznie Komunią Świętą i odrobiną wody. Wielu ludziom, licznie ją odwiedzającym, otworzyła drogę do Boga. Otrzymała niezwykły dar objawień, w tym uczestniczenia w drodze krzyżowej Pana Jezusa. Jestem jej za to bardzo wdzięczny, że nie trzymała tego w skrytości swojego serca i duszy, lecz udostępniła nam wszystkie słowa przekazane jej przez Stwórcę, spisane przez pielgrzyma, pisarza, poetę, dramaturga. Doprawdy, piękne połączenie.
        W dniu 3 października 2004 roku, papież Jan Paweł II (kanonizowany 10 lat później, 27 kwietnia 2014 roku wraz z Janem XXIII), podczas mszy beatyfikacyjnej powiedział m.in.:
        „Błogosławiona Anna Katarzyna Emmerich kontemplowała bolesną mękę i śmierć naszego Pana Jezusa Chrystusa i doświadczała jej w swoim ciele. [...] Jej ubóstwo materialne stanowi kontrast z bogactwem życia wewnętrznego. Zdumiewa nas cierpliwość, z jaką znosiła dolegliwości fizyczne. [...] Tę siłę czerpała ona z najświętszej Eucharystii. Jej przykład sprawił, że serca ubogich i bogatych, ludzi prostych i wykształconych otwierały się i z całą miłością oddawały Jezusowi Chrystusowi. Do dziś głosi wszystkim zbawcze orędzie: dzięki Chrystusowym ranom zostaliśmy uzdrowieni.”
*

        Po objawieniach mistyczki i pielgrzymie literacie czas na kilka słów o tym, co skryte było o Jezusie niemal 30. lat w szufladzie jednego z największych polskich filozofów, Leszka Kołakowskiego (1927-2009). Dlaczego schował głęboko swoje, trzeba przyznać, bardzo ciekawe i cenne, spisane myśli o Nim, nie udzieli już nam odpowiedzi. W 2014 roku wydane zostały przez krakowski Znak, dzięki udostępnieniu przez jego małżonkę, Tamarę Kołakowską.
        Czy nasza kultura przeżyje, jeśli zapomni Jezusa? [...] Dlaczego potrzebujemy Jezusa? Czy był Bogiem? Nie mam pojęcia. Ale jeśli jakiś Boży człowiek żył kiedykolwiek na tej ziemi, był nim On. To cytat z rozmyślań filozoficznych L. Kołakowskiego, spisanych w języku francuskim w niedokończonym, (od)krytym eseju pt.: „Jezus ośmieszony. Esej apologetyczny i sceptyczny” („Jésus ridicule. Un essai apologétique et sceptique”).
        Filozof określający się w latach młodości, studiów i początku pracy naukowej jako „bezwyznaniowiec”, dokonuje wraz z upływem lat wewnętrznej, duchowej ewolucji. Odnajduje w swoim życiu Jezusa, zbliża się do Niego, ale nie do końca, jak mistyczka, bł. Anna i pielgrzym-literat, Clemens Brentano. Swoje niezwykłe rozważania w eseju z lat 80. ub. wieku nie dokańcza, chowa, skrywając je przed drugim człowiekiem. Coś go wstrzymywało. Pytanie: cóż takiego? Nie chcę go w żaden sposób krytykować, czy... ośmieszać. Z uwagą przeczytałem ten esej dzięki jego małżonce. Dziękuję zarówno Jemu, jak i Jej.
        L. Kołakowski nie był jednak wyciszony w swoich poglądach dot. kondycji współczesnego świata, roli chrześcijaństwa w cywilizacji ulegającej nieustającej globalizacji, relatywizowania poglądów. Esej leżał schowany, niedokończony, ale wypowiadał się pod koniec życia jasno i zdecydowanie, jak np. w wywiadzie do magazynu „Europa” (marzec, 2008) opublikowanym przez Dziennik: (cyt.): Wiara należy do fundamentów naszego istnienia, religia nie może zaginąć.
        Esej L. Kołakowskiego jest ponadczasowy, tak pomyślałem czytając go, a dzisiaj szczególnie aktualny. Jezus jest jakże często ośmieszany w świecie kultury, w sztukach teatralnych, artystycznych „dziełach” itp., finansowanych i wspieranych z pieniędzy państwowych. Urzędnicy jakże często wzruszają ramionami wobec sprzeciwu podatników mówiąc z obojętnością: to sztuka, a ona ma do tego prawo. Krzyże znikają, ostatnio w jednym z filmików reklamujących polskie Tatry wymazano go ze szczytu Giewontu! Rozpłynął się w ideologii, w której Jezus ma zniknąć zabierając swój Krzyż, chowając go przed oczami „oświeconego człowieka”, który ma zapomnieć o Nim. Pytam, dlaczego taki mamy teraz świat?
        Sięgam do eseju i czytam słowa filozofa: Te pytania można sformułować krótko: czy nasza kultura przeżyje, jeśli zapomni Jezusa? Czy wierzymy, że jeśli Jezus zostanie wygnany z naszego świata, ten świat przepadnie? Dlaczego potrzebujemy Jezusa?
        L. Kołakowski pisał w latach 80. ub. wieku o czymś, co jest obecnie szczególnie wyczuwalne: rozmycie podziału między dobrem a złem. „Nic się nie stało!” – to nowy hymn obłudy, złodziejstwa, korupcji, kłamstwa, pogardy wobec bliźniego... Jakże aktualna i trafna jest myśl filozofa: Wyobrażenie, że zło jest we mnie, w tobie, w nim, w niej, jest godne pogardy i infantylne. Pomyślmy jak ludzie poważni: jesteśmy – każdy z nas – ofiarami tego monstrum, tego „społeczeństwa”, i nikt z nas w żaden sposób nie przyczynia się osobiście do tego, co to monstrum wyczynia. Wyznajmy to: taka jest nasza codzienna filozofia, filozofia całkowitej niewinności jednostki, odrzucenie osobistej odpowiedzialności, zanegowanie zła i grzechu, a ostatecznie zanegowanie człowieka poprzez zapomnienie Jezusa.
        L. Kołakowski w dalszych swoich rozważaniach napisał o tym, jaką propagowaną metodą „leczy się” z poczucia dobra i zła – najlepiej udać się do psychologa, psychoterapeuty, wyleczą człowieka z tego problemu. Zniknie dobro, zło, pozostanie nicość, ośmieszony człowiek wiary w te podstawy kultury, chrześcijaństwa, a wraz z tym, Jezus.
        Nie chodzi tu – podkreślmy to wyraźnie – o konceptualną i abstrakcyjną wiedzę o różnicy między dobrem a złem. Nie wystarczy zaakceptować to rozróżnienie, a więc przyjąć, że istnieje prawo naturalne, którego oczywiście nie da się nigdy odkryć jako faktu empirycznego; ta wiedza jest mało pożyteczna, jeśli nie jesteśmy zdolni do odczuwania dobra i zła w nas samych. Ta zdolność ma korzenie mityczne i traci całą siłę, kiedy te korzenie obumierają. Te słowa L. Kołakowskiego mają obecnie szczególną wymowę, obumieranie korzeni naszej cywilizacji europejskiej jest coraz szybsze, bardzo niebezpieczne dla kultury, wiary, szacunku dla człowieka. Ten (od)kryty esej ma istotną wartość, można też określić słowem: przesłanie. Jezus ośmieszony? Jezus Zmartwychwstały – idźmy razem z Nim, bądźmy z Nim.
        Mistyczka, pielgrzym-literat, filozof... Trzy ścieżki prowadzące do Jezusa Chrystusa. Każdy z nas podąża swoją drogą życia; jakże warto jednak przyjrzeć się innym, pobierać lekcje z ich wędrówek. A cel? Nie ma lepszego, cudowniejszego. Bł. Anna, Clemens, Leszek dali temu świadectwo.
Jezu ufam Tobie
Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Trzy nurty słowa w czasach PRL-u
opublikowany w miesięczniku Krytyka Literacka, luty 2015 r.

        Na biurku przede mną leży "Żmut", skromna, lekko wyszarzała już po prawie trzydziestu latach książka, bo papier nie najwyższej jakości, "bibulasty", jak to się kiedyś mówiło. Czcionka maleńka, drobniutka, przez co ilość stron zaoszczędzona (s. 232). A na okładce lekko rozmyty obraz plątaniny jakichś nitek, tasiemek, czy też może włosów, niemal niemożliwych do rozplątania... Czyli, jak to na Litwie w dawnych czasach się określało - żmut. Słowo to wywoływało zakłopotanie, a czasem i spory wśród językoznawców. Aleksander Walicki, w jednej ze swoich książek ("Błędy nasze w mowie i piśmie ku szkodzie naszego języka polskiego popełniane oraz prowimcjonalizmy", Kraków, 1886) uznał ten wyraz za niemożliwy do znalezienia odpowiednika, synonimu u "koroniarzy" (określenie Polaków znad Wisły). Czyli to jakaś "plątanina językowa"? Jan Karłowicz natomiast w swojej książce z tamtego okresu pt. "Podręcznik czystej polszczyzny dla Litwinów i petersburszczan" (tytuł oryginalny) odnalazł synonim "bałaganiarza" żmuta, określając jako: "gałka, garść, garstka" tego co splątane, poplątane, zaplątane.
Jarosław Marek Rymkiewicz, książka Żmut        Słowo żmut, wybrał jako tytuł swojej niezwykłej książki Jarosław Marek Rymkiewicz. Niezwykłej? Naukowiec, krytyk literacki, teoretyk literatury, z tytułem doktora nauk humanistycznych od 1966 roku, a w 1984 obronił pracę habilitacyjną. No to skąd ta plątanina, nieład i bałagan w książce o naszym wielkim Wieszczu, Adamie Mickiewiczu? I tu przytaczam słowa J.M. Rymkiewicza z pierwszej strony tej książki: "To, nad czym pracowałem przez kilka lat, jest właśnie takim żmutem. Tego żmutu nie udało mi się rozplątać - gdybym to zrobił, nie byłby już żmutem - więc książka, która z tego wynikła, także jest czymś w rodzaju żmutu. Ponieważ to co splątane, pozostało splątane, można to powiedzieć, że poniosłem klęskę. Autor, który zajmuje się historią, powinien bowiem - takie jest chyba powszechne przekonanie - porządkować dany materiał. A przynajmniej wykazać chęć zaprowadzenia w nim jakiegoś porządku. Wydaje mi się to dyskusyjne. Żmut, z którym miałem do czynienia, został przeze mnie przedstawiony jako żmut. I nawet jeśli wynikło to z nieładu panującego w mojej głowie lub z tego, że nie dość się starałem, jest w tym coś, co mi odpowiada. Żmut jako obraz żmutu. Poplątanie jako obraz tego, co splątane. To co nazywamy przeszłością albo czasem przeszłym, jak jest nam dane? Właśnie pod postacią żmutu, z którego tu i ówdzie wystają jakieś nici czy sznurki...".
        Książka przedstawiająca w niezwykły, można to nawet określić, sensacyjny sposób lata młodości Adama Mickiewicza, otrzymała Nagrodę Literacką paryskiej "Kultury" oraz nagrodę "Wiadomości" im. Mieczysława Grydzewskiego za najlepszą polską książkę wydaną na emigracji w roku 1987.
        Mam przed sobą jej pierwsze, drugoobiegowe wydanie, rok 1986, Niezależna Oficyna Wydawnicza (NOWA). To był czas końcówki Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, komunizmu, w którym - jak to osobiście odbieram - panował szczególny żmut słów. Cenna, skromna w wydaniu, książka jest jedną z "wystających nici czy sznurków" z totalnego, swoistego poplątania, "kontrolowanego nieładu i bałaganiarstwa" w kulturze polskiej. Zamiatanie pod dywan, skrywanie, "wycieranie czerwoną gumką" milionów, oceanu słów przez bezlitosną cenzurę (z łac. censere -osądzać - ograniczenie prawa do wypowiedzi jednej osoby bądź instytucji przez inną).
        Rok wcześniej (1985), w Niezależnej Oficynie Wydawniczej w Warszawie i Instytucie Literackim w Paryżu ukazała się powieść J.M. Rymkiewicza pt. "Rozmowy polskie latem 1983 roku". Książka, której oficjalny nurt wydawniczy w PRL wydałby do... "żmutu cenzuralnego", z którego nie wystawałaby nawet najcieńsza "niteczka".
        W mojej domowej bibliotece jest sporo książek, pism niezależnych z tamtego okresu. Część niestety zaginęła z powodu moich osobistych problemów z inwigilacją przez SB-eków. Wywiozłem część z nich do kuzynki pod Warszawą, gdzie schowaliśmy je w dyskretnym miejscu. Po jej śmierci zbiór ten zaginął, także i moje dwa zachowane tomiki poezji napisane pod pseudonimem Stanisław Kossek (psudonim "pożyczony" od pewnego sympatycznego lekarza z Rabki, z którym rozmawiałem zaledwie 15. minut): "Spisywane nocą" (1983) i "Okruchy pamięci" (1985); skromny ich nakład rozszedł się w drugim obiegu. To co zostało w moich zbiorach, jest częścią dwóch niezwykle zasłużonych nurtów wydawniczych, poza oficjalnym w PRL-u - ten w Polsce oraz na emigracji. Książka "Żmut" jest swoistym obrazem wydawniczym tamtego okresu; znany i ceniony pisarz, poeta, naukowiec schodzi z oficjalnego nurtu z książką "Ulica Mendelsztama" (1983) i udaje się do podziemia, drugiego obiegu wydawniczego na "Rozmowy polskie latem 1983 roku", książkę, która ukazała się rok później w emigracyjnym Instytucie Wydawniczym w Paryżu. Za te "rozmowy" został wyrzucony z PAN, gdzie pracował przez wiele lat. Książka była w polskiej opozycji oraz na emigracji lat osiemdziesiątych XX w. jedną z najpopularniejszych. Rozmowa grupy intelektualistów na początku stanu wojennego w pensjonacie nad jeziorem Wigry, w której jednym z bohaterów jest narrator, pan Mareczek (pod tym imieniem jest autor książki). Tematem żartobliwych i ironicznych dyskusji są codzienne sprawy, problemy polityczno-filozoficzne dotyczące komunizmu, historii oraz rokowań na przyszłość. Oficjalny nurt PRL-owski tego nie mógł znieść, wywalając J.M. Rymkiewicza z Polskiej Akademii Nauk, dwa nurty niezależne puściły to w szeroki obieg. Żartobliwie powiem - dwie nitki wyszły ze "żmutu cenzuralnego", którego zadaniem było zapętlić, co niewygodne dla władzy i cisnąć w zapomnienie, niebyt.
        Ernest Hemingway w swoim opowiadaniu "Stary człowiek i morze" napisał: "Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać". Tak jest nie tylko z rybakiem (tutaj można wpisać każdego, kto zmaga się i walczy w swojej codziennej egzystencji), bohaterem jego książki, ale także z twórcą i rzeką jego słów.
        Sięgnijmy na chwilę w odległą przeszłość, początek PRL-u. Zgodnie z doktryną leninowską wszystko musiało zostać upaństwowione i podlegało indoktrynacji. Narzędziem walki z niewygodnym dla władzy słowem stał się założony w 1946 roku Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (w lipcu 1981 GUKPPIW przekształcony został w Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk; działał do 1990 r.). Pod ścisłą kontrolę wzięto: książki, prasę, kino, teatry, kabarety studenckie, wykłady, naukę i podręczniki szkolne, telewizję - wszystko to, co wydawało z siebie choć jedno słówko, słóweczko.
        Szczególnie bolesny cios zadano Polsce rozpoczynając opróżnianie bibliotek, wydawnictw, księgarń, placówek kulturalnych. To była wielka rana zadana naszej kulturze narodowej, która jest bolesna do dziś. Wiele pozycji znalazło się w szczególnym żmucie, z którego nie udało się wydobyć "nitek" - cennych pozycji wydanych przed II wojną światową i wcześniej. Wiele dzieł literackich, pisarzy było odsuniętych z zakazem wyjścia ich na światło dzienne. Jakiś czas temu pisząc esej o życiu i twórczości Zofii Kossak, napisałem jak po jej przymusowym wyemigrowaniu do Anglii (wróciła do Polski w 1957 roku) jej wszystkie książki w roku 1951 zostały usunięte z bibliotek, półek księgarskich. Gdy wróciła do ojczyzny, dzięki Wydawnictwu PAX, wiele jej powieści zostało wznowione. Ale takie, jak debiutancka "Pożoga" wydane zostały pierwszy raz po wojnie dopiero w drugim obiegu w latach 80. ub.w. (za to także im wielkie dzięki, bo mogłem tę niezwykłą książkę w końcu poznać, a wraz z nią kawał historii skrzętnie skrywanej przez PRL). Nie będę tu wymieniał listy autorów "odsuniętych i wydalonych", bo zajęło by to nie tenże artykuł, a kilka tomów książek.
        Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt, ścisłego skrywania i utajniania spisów usuwanych pozycji wydawniczych. Niektóre z nich zostały odtajnione po roku 1990, ale nie wszystkie. Niestety. To już zadanie i praca dla rzetelnych historyków, Instytutu Pamięci Narodowej. Pojedyncze egzemplarze niektórych pozycji wydawniczych były m.in. w PAN, z prawem dostępu tylko dla pracujących tam naukowców. O tym wspominał w swoich późniejszych książkach J.M. Rymkiewicz (m.in. w znakomitej tetralogii polskiej: "Wieszanie", "Kinderszenen", "Samuel Zborowski", "Reytan. Upadek Polski").
        Czasami uderzano w kulturę w sprytny, cyniczny sposób - masz pióro? masz rękopis czy maszynopis? a papier masz? Po "październikowej odwilży" w 1956 roku słowo zostało nieco uwolnione z pętli cenzuralnej. Po niedługim czasie Władysław Gomółka i jego ekipa wzięła się za jej kolejne zaciśnięcie, zakneblowanie.
        14 marca 1964 roku, Antoni Słonimski, przy udziale Jana Józefa Lipskiego, złożył w Urzędzie Rady Ministrów dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw cenzurze, nazywany później "List 34". Poniżej przytaczam jego treść:
        "Do Prezesa Rady Ministrów Józefa Cyrankiewicza. Ograniczenie przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej, stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej. Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji, za konieczny element postępu, powodowani troską obywatelską, domagają się zmiany polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez Konstytucję Państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu".
        List podpisali m.in: Maria Dąbrowska, Stanisław Dygat, Aleksander Gieysztor, Paweł Hertz, Paweł Jasienica, Stefan Kisielewski, Zofia Kossak, Tadeusz Kotarbiński, Jan Parandowski, Artur Sandauer, Władysława Tatarkiewicz, Melchior Wańkowicz. To był pierwszy oficjalny protest inteligencji polskiej w PRL-u, który rozszedł się szerokim echem na świecie. Początkowo zignorowany przez władze, dopiero po upublicznieniu w mediach na Zachodzie, solidarnościowego wsparcia sygnatariuszy "Listu 34" przez profesorów Harvardu. intelektualistów włoskich z Albertem Moravia i Ignazio Silone na czele, poparciu polskich pisarzy przez Międzynarodowy Pen Club wraz z domaganiem się wyjaśnień, wywołało ostry, propagandowy atak.
        - Reakcja władz była wręcz histeryczna - powiedział prof. Antoni Dudek z Instytutu Pamięci Narodowej. Zorganizowano tzw. "kontrlist", pod którym podpisy złożyło około 600 osób, w tym m.in.: Jarosław Iwaszkiewicz, Julian Przyboś, Wisława Szymborska oraz Tadeusz Różewicz (przykre, ale prawdziwe do bólu...). Warto tutaj zaznaczyć, iż złożenia podpisu pod propagandowym "kontrlistem" odmówiło wielu znanych pisarzy, dotychczas przychylnych wobec PRL-owskiej władzy, m.in. Jacek Bocheński, Kazimierz oraz Marian Brandysowie, Jan Dobraczyński, Tadeusz Konwicki, czy Julian Stryjkowski. Ich sumienie najwyraźniej było silniejsze niż poddaństwo partyjnym nakazom (inicjatorem ataku na sygnatariuszy "Listu 34" wśród pisarzy była egzekutywa POP Oddziału Warszawskiego Związku Literatów Polskich).
        Protest ten nie okazał się jednak porażką "Listu 34"; stał się początkiem odważnej, niezłomnej walki o wolność słowa. Często opłacane to było zmarginalizowaniem, pozbawieniem możliwości wydawania swoich utworów, wykluczenia z mediów (radio, telewizja), a także emigracją, czasami wewnętrzną. Z mojej strony, i nie tylko mojej, jest wielki podziw i uznanie dla ich odwagi z piórem w ręku.
Kultura, Instytut Literacki, Paryż        Napływem świeżego powietrza w ten "żmut cenzuralny" okazał się drugi, wolny nurt wydawniczy, a wielkim wsparciem na emigracji był miesięcznik "Kultura", ukazujący się we Francji od 1947 roku. Instytut Literacki "Kultura", założony przez Jerzego Giedroycia (cyt.) "polegał na stworzeniu kanonu, swobodnej i sensownej myśli, na utrwaleniu silnego nurtu polszczyzny, który pomagałby w budowie swobodnego polskiego domu, swobodnej przestrzeni duchowej polskiej, europejskiej, ludzkiej" (Wojciech Karpiński, historyk sztuki, krytyk literacki).
        Wśród emigracji miesięcznik był bezproblemowo dostępny, w Polsce wymagał tajnego kolportażu z ryzykownym przemytem włącznie. Pisząc ten tekst mam przed sobą numer listopadowy z roku 1983, który wyjąłem ze swoich zbiorów bibliotecznych. Liczy 160 stron, cieniutki papier, maciupka czcionka, na oko, 3-4 punktowa, a format... 8x12 cm. Spokojnie można go włożyć do buta, nawet kilka egzemplarzy. Jak pamiętam, była to prosta i dosyć często stosowana metoda. Moja kumpelka z podziemia przewoziła je w... majtkach. Solidnych, od pępka do kolan.. Format ten pozwalał też łatwiej przewozić dużą ilość hurtowo, wraz z np. pomocą humanitarną. A jak mi się to czytało? Ponad trzydzieści lat temu całkiem, całkiem, choć oczy po godzinie zaczynały się buntować. A teraz sięgam po lupę, szósty krzyżyk na karku i wzrok już nie ten. Patrząc teraz na to malutkie formatowo pismo, wzdycham z nostalgią i myślę - to były prawdziwe diamenty w popiele... a może inaczej, w żmucie PRL-owskiej kultury, gdzie wszystko było splątane w cenzuralnym kagańcu. Trzeba było jakoś się z niego uwolnić w naszym kraju. I stało się coś, co w końcu musiało się spełnić; to była konsekwencja m.in. głosu protestu sygnatariuszy "Listu 34" sprzed kilkunastu lat.
        Rok 1977. Z żelazną konsekwencją realizowana w PRL-u od 1945 roku metoda divide et impera (dziel i rządź) spotkała się w sferze kultury z pęknięciem cenzuralnej skały, grupa literatów postanowiła stawić jej opór i dzielić się z narodem niezależnym, niekontrolowanym przez władzę słowem. Na początku tego roku ukazał się pierwszy numer "Zapisu", w redakcji którego znaleźli się: Jerzy Andrzejewski, Stanisław Barańczak, Jacek Bocheński, Kazimierz Brandys, Tomasz Burek, Marek Nowakowski, Barbara Toruńczyk i jako naczelny, Wiktor Woroszylski.
        "Zapis" był swoistym przekroczeniem Rubikonu, przełamaniem literackiej cenzury. Pierwsze numery były przepisywane na maszynie, zaledwie w kilku egzemplarzach, przekazywanych czytelnikom z ręki do ręki. Z czasem rozpoczęto drukowanie przy użyciu urządzenia poligraficznego, przemyconego z Francji. Zajmowali się tym na początku studenci Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Wykonano wówczas nakład 400 egzemplarzy. Pierwsze pozacenzuralne pismo literackie i społeczne dla władzy PRL-u było potężnym ciosem. SB intensywnie inwigilowało to środowisko, sygnalizując w raportach możliwość eskalacji tego ruchu "na szkodę obecnego stanu rzeczy".
        Do stanu wojennego wydanych zostało 18 numerów (wersja krajowa).. Na Zachodzie wychodziło nakładem londyńskiego wydawcy kwartalnika "Index on Censorship". Wśród publikowanych utworów znajdowały się m.in.: teksty literackie, eseje, reportaże, artykuły publicystyczne. W numerach 3. i 10. ukazały się powieści Tadeusza Konwickiego "Kompleks polski" i "Mała apokalipsa", a 14. - "Wielki strach" Juliana Stryjkowskiego. W latach 1982-1983 kontynuacją "Zapisu" był "Nowy Zapis".
        Po jakimś czasie ukazywania się "Zapisu" Wiktor Woroszylski powiedział: "Pewna granica została przekroczona. Wolność wewnętrzna literatury zaczęła obrastać infrastrukturą wolności zorganizowanej".
        Do dwóch nurtów wydawniczych słowa kultury w okresie PRL-u: oficjalnego, sterowanego dociekliwą cenzurą, emigracyjnego, którego głównym filarem był Instytut Literacki w Paryżu i wydawana przez niego "Kultura", dołączył od 1977 roku trzeci nurt zainicjowany przez "Zapis". Trzy lata później Solidarność dała możliwość, na kilkanaście miesięcy, wypłynąć niezależnemu słowu "na powierzchnię". Pamiętam tę radość społeczeństwa w Polsce - książki, filmy, sztuki teatralne, kabarety, prasa - wszystko to obserwowane przez cenzurę, ale bez formy dotychczasowej interwencji, prewencji, straszenia. Czasami w prasie widać było "białe plamy", z czasem oznaczane charakterystycznym znakiem: [- - - -]. Ale to tylko pobudzało społeczność do odnalezienia "wytartej gumką" treści w mediach niezależnych.
        Po wprowadzeniu stanu wojennego, 13 grudnia 1981 roku, cenzura położyła ciężką, brutalną łapę na wszystko, co niezależne, z kulturą włącznie. Więzienie, pały, kajdanki, represje, nieustanne straszenie społeczeństwa kolejnymi paragrafami i szalony rozkwit... cenzury. Miała ona jednak poważny problem - jak można zamazywać słowo w podziemnych wydawnictwach? Nastąpił wielki rozkwit kultury drugiego obiegu w Polsce. To był początek końca PRL-u.
        Jarosław Marek Rymkiewicz napisał przed laty książkę "Żmut". To słowo nabrało dla mnie swoistego znaczenia: nawet z najgorszego splątania naszych dziejów można jakoś wybrnąć, znaleźć niteczkę, sznureczek, które wystarczy pociągnąć i szukać sposobu jego rozplątania. Trzeba tylko mieć odwagę, aby to zrobić. Nie jest to łatwe, ale warto. Naprawdę warto. Parafrazując wypowiedź Ernesta Hemingway'a kończę niniejszy tekst słowami: Kulturę można zniszczyć, ale nie pokonać.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Rzeka wiedzy z ulicznych zaułków
opublikowany w miesięczniku Krytyka Literacka, grudzień 2014 r.

        Po raz pierwszy spotkałem go na jednej ze staromiejskich, wąskich uliczek w Warszawie będąc kilkuletnim brzdącem. Długie, siwe włosy, broda okalająca opuchniętą twarz z sinofioletowymi plamami "odciśniętymi" przez codzienne spijanie taniego alkoholu, w tym często... denaturatu z trupią czaszką na nalepce flaszki. Szary, brudny płaszcz zawiązany w pasie sznurkiem i potężne, ziewające naderwanymi podeszwami buciory, z których wystawały postrzępione szmaty zamiast skarpet. Siedział na schodkach kamieniczki przytrzymując jedną ręką swoje cenne narzędzie codziennej pracy, do połowy wypełniony m.in. szkłem, papierzyskami, parciany worek, a w drugiej pomiętą książkę z oderwaną okładką.
        - Ciekawy osobnik, mógł ją wrzucić do worka z makulaturą... - powiedziała cicho moja mama, pocierając nos, bo "zapach śmieciowy" bił od niego niczym bomba gazowa - ...ale to najwyraźniej jakiś kloszard inteligent - dokończyła po chwili zastanowienia i pociągnęła mnie energicznie za rękę w kierunku naszego domu. Obejrzałem się i zobaczyłem jak zerknął znad książki w naszą stronę lekko mrużąc oczy spod krzaczastych brwi. Wargi wykrzywiły mu się w coś w rodzaju uśmiechu, tak to odebrałem. Kilka dni później wkroczył na nasze podwórko przy Rynku Nowego Miasta i posapując usiadł na ławce przy piaskownicy. Ciekawe... pachniał niczym dziadek leśny. Najwyraźniej odczytał moje myśli z zaskoczonej miny i powiedział: - "Rano odbyłem spowiedź spływową w Wiśle i wszelkie plugastwa z zewnątrz i z wewnątrz siebie spłukałem w siną dal, nacierając się - starorzymskim zwyczajem - korą drzewa, a i zielskiem wonnym też". Po chwili, rozbawieni polecieliśmy na jego prośbę do domów po flaszki i makulaturę. Od tego dnia stał się naszym podwórkowym gościem i swoistym... nauczycielem.
Piotr Stanisław Król w warszawskich zaułkach wspomnień
        Piotr Stanisław Król w warszawskich zaułkach wspomnień
        W latach 60. ub.w. nie było sieci internetowej, media mocno ograniczone propagandą, książki często ocenzurowane, a więc dla nas - dzieciarni i młodzieży - swoistą szkołą życia był "uliczny pejzaż". Po wyjściu z budy i ciśnięciu tornistra w kąt chłonęliśmy kolejne lekcje, czasami bardzo dramatyczne. Do dziś pamiętam siedzącego na ławce mężczyznę w zniszczonej panterce, nie mogłem zlokalizować jego nóg! Gdzież one są, w dziurze w ławce, czy jak? Nagle zsunął się z niej i stanął przede mną; był mojego wzrostu, siedmio, ośmioletniego chłopca, po czym ominął mnie i ruszył przed siebie na... rękach. Stukot przymocowanych do bioder deseczek odbijał się echem w mojej głowie przez dłuższy czas. Zapytałem kloszarda, Zygę - taką miał ksywę (jego imienia i nazwiska nigdy nie poznaliśmy) - o tego człowieka. I usłyszeliśmy opowieść o bohaterach II wojny światowej, a on do nich należał. - Wiem, pokłoń się mu następnym razem, jak go spotkasz - powiedział i ruszył w swój kolejny, codzienny szlak staromiejski.
        Nie brakowało również humorystycznych, przezabawnych sytuacji. Był dokarmiany przez nasze mamy, ciotki, babcie. Na ogół, jak jedna wyskoczyła z miską zupy do siedzącego Zygi, "spóźnione" kobiety czekały z poczęstunkiem na inną okazję.
        Któregoś dnia z trzech klatek schodowych wybiegły trzy na raz, żadna się nie cofnęła. Podbiegły do Zygi i podsunęły mu pod nos trzy michy wraz z pajdami pieczywa. Obserwowaliśmy z oddali tę sytuację zadając sobie pytanie, którą zupę skonsumuje. A on najspokojniej w świecie zjadł wszystkie trzy potężne porcje, zagryzając w sumie chyba całym bochenkiem chleba!
        Kiedy został sam, podbiegliśmy do niego i zapytaliśmy, jak dał sobie z tym radę. Pogładził się po masywnym brzuchu rozluźniając wcześniej sznurek okalający jego płaszcz i zapytał: - Czy ja wyglądam na Parysa? - Nie czekając na odpowiedź kompletnie zdezorientowanych dziesięcio-, jedenastolatków, powiedział: - Zapytały mnie te wasze boginki, która zupa najsmaczniejsza jest! Wojny trojańskiej, to znaczy... podwórkowej nie miałem zamiaru wszczynać. Zjadłem ze smakiem pomidorkę, fasolówę i grzybową i rzekłem tutejszej Herze oraz Afrodycie i Atenie: wszystkie są mniam... palce lizać, niech Zeus się schowa z tym swoim kombinatorstwem!
        Osłupieliśmy, a on wstał zarzucając pełny wór na plecy ruszył wydając z siebie tak potężne beknięcie, że gołębie wydziobujące okruchy wpadły w panikę i odfrunęły w popłochu. Ryknęliśmy śmiechem i... zaprzyjaźniliśmy się wcześniej niż zaplanował pedagog w budzie z Homerem. Dzięki Zydze i zupom naszych boginek.
        W marcu 1968 roku, mając trzynaście lat, pobiegłem któregoś dnia z kumplem na Krakowskie Przedmieście pod Uniwersytet Warszawski. Demonstrując przeciwko zdjęciu "Dziadów" ze sceny teatralnej miałem w myślach Zygę; to był nasz szlachetny Dziad, także zdjęty ze sceny... społecznej. Mówiono, że jest on emigrantem wewnętrznym; może to jakiś profesor, arystokrata, który "olał system bolszewicki"? - zażartował jeden z facetów z podwórka.
        Gonieni przez golędzinowców z pałami w łapach dobiegliśmy do pomnika Adama Mickiewicza i w tłumie ludzi ujrzałem stojącego przy nim... Zygę. Nasz Dziad, nasz kochany warszawski Dziad kiwnął głową i nagle zniknął w tumulcie pałowanych ludzi. Nie byłem pewien, czy on tam był, czy w mojej rozgrzanej emocjami głowie.
        Ostatnie nasze spotkanie, ostatnia lekcja. Początek lat siedemdziesiątych ub.w. Nasza piątka szesnasto-, siedemnastolatków popalając "klubasy" szuka korkociągu do bełta. Zapomniałem wziąć ze sobą scyzoryka z tym przydatnym narzędziem, który zawsze nosiłem w swojej kurtce dżinsowej. Wróciliśmy z meczu Polonii i suszyło nam gardło od dopingu. Zza rogu domu przy Mostowej wynurzył się, niczym szary duch, nasz Zyga. Podszedł i zapytał, jakiż to mamy problem z tą flaszką. - Korkociągu nie macie? Niepotrzebny... - Wziął bełta i pedagogicznym tonem powiedział: - Uważnie obserwujcie ten proces. - Podszedł do trawnika, przykucnął przez dłuższą chwilę głaszcząc go pieszczotliwie lewą dłonią. Uniósł butelkę i trzy razy energicznie uderzył dnem w ziemię, po czym wstał i lekko puknął pięścią w denko, korek efektownie wystrzelił. Z podziwem zaklaskaliśmy kibicowskim rytmem i zaprosiliśmy do wypicia wina. Był mocno spragniony, wypił duszkiem całą flaszkę. Podliczyliśmy naszą kasę, brakowało do kolejnej "siary" dwa złote. Zyga wyjął z worka kilka pustych butelek i dał na wymianę w sklepie. Kwadrans później Robcio przybiegł z bełtem, wskoczył radośnie na trawnik i walnął butelką w ziemię. Brzęknęło, a w jego dłoni została tylko szyjka flaszki. Zdumiony patrzył to na nią to na nas i w końcu coś mu zaświtało w głowie. - Cholera jasna, kamień... nie wymacałem gleby, pardon!
        Spojrzeliśmy na Zygę, który zarzucił worek na plecy i powiedział na odchodne: - Festina lente, chłopaki. Przed wami długa droga, śpieszcie się powoli. Powodzenia! - Odwrócił się i zaczął z trudem wspinać się stromą ulicą Mostową w stronę Barbakanu.
        Człowiek z marginesu społecznego, staromiejski kloszard, śmieciarz, pijaczyna... Czy miał odejść w niepamięć? Mógłby, ale nie pozwoliłem na to. Był swoistym diamentem w miejskim zaułku odrzuconych, niezwykłym, Szlachetnym Dziadem. Po latach stał się cennym bohaterem mojego opowiadania pt.: "Zyga Nadwiślański" (w rozdziale "Blaski i cienie tamtych dni" w książce "Tętno miasta").

*     *     *


        Podczas jednego ze spotkań autorskich, na początku 2010 roku, miałem przyjemność rozmawiać o tym i o wielu innych bohaterach warszawskich zaułków i rewirów, z Markiem Nowakowskim. O tym jak warto jest zachować ich w pamięci, zatrzymać na kartach czas. "Najwarszawściejszy pisarz", jak kapitalnie określił go prof. Andrzej Makowiecki - robił to wspaniale, po mistrzowsku.
        W maju tego roku Marek odszedł od nas, został pochowany na Powązkach Wojskowych w Alei Zasłużonych. Jarosław Marek Rymkiewicz wówczas powiedział: "Ceniłem jego obywatelskie męstwo, niezłomny patriotyzm, i ceniłem jego pisarstwo, konkretność i dokładność, taką realistyczną dokładność jego opowiadań. Był jednym z największych prozaików mojego pokolenia, pewnie największym. I był największym pisarzem Solidarności, tej z roku 1980. Pozostanie po nim wielkie świadectwo życia polskiego w drugiej połowie XX w".
Rozmiar: 42992 bajtów
        Marek Nowakowski, poniżej okładka Jego ostatniej książki, którą gorąco polecam.

Dzienni podróży w przeszłość - Marek Nowakowski
        Wspominając na początku tego tekstu epizody z własnego dzieciństwa i młodzieńczych lat w towarzystwie Szlachetnego Dziada, Zygi, spoglądam na leżącą na moim biurku ostatnią książkę Marka Nowakowskiego "Dziennik podróży w przeszłość" (Wyd. Iskry, 2014). Przeczytałem ją w czerwcu i poznałem niezwykłe, zaskakujące "zaułki życia" pisarza, zanim sięgnął po pióro i co go do tego skłoniło. Może inaczej, zmusiło.
        "Człowiek wydawał mi się otchłanią bez dna. Pokłady ludzkiej psychiki odkrywały się jak niewyczerpana kopalnia. Dobro i zło w nieustającym pojedynku. Ciemność i jasność na przemian. Nade wszystko przyciągali ludzie trudni do rozpoznania, szczelnie opancerzeni, czujni wobec innych. Jakie sekrety skrywają? Co ich męczy, gryzie? Z doświadczeń w zakazanych rewirach zdobyłem bogatą wiedzę" (s. 89). Marek Nowakowski zdobywał zaufanie najbardziej skrytych ludzi, z najciemniejszych rewirów miasta: melin, szemranych knajp, pod budkami z piwem, a nawet w celi więzienia, do którego trafił jako nieletni (rozdział "Mues", s. 36-59).
        Będąc przesłuchiwanym zdał szczególny egzamin z lekcji przywódcy szajki, M. (tak Marek Nowakowski określa go w książce). Poszedł dzielnie w zaparte do samego końca procesu, pamiętając jego słowa: "kapuś to najpaskudniejsze stworzenie na ziemi. Z szamba wyłazi. Pełznie niby robal. Nie ma nic paskudniejszego od kapusia. [...] Wspólnik jest jak brat i jeden za drugiego idzie w ogień" (s. 48). Dola Babana, współtowarzysza w celi, też była swoistą lekcją, jak traktuje się za kratami, a także i poza nimi zdrajców, donosicieli, kapusiów. Oczywiście życie często jest zawiłe i "babany" w niektórych "rewirach" są honorowani, przypina im się w klapę blachy zasłużonych. Pytanie - dla kogo...? W swoich licznych opowiadaniach Marek Nowakowski perfekcyjnie odkrywał także tego typu zaułki życia różnych społeczności.
        Charakterystyczny jest w jego twórczości dystans do otaczającego go świata, jego słowa są niczym fotografie utrwalające miejsca, ludzi, zdarzenia, pozostawiając czytelnikom własne zdanie, refleksje, zrozumienie najprzeróżniejszych, czasami bardzo powikłanych ścieżek życia.
        Książkę "Dziennik podróży w przeszłość" polecam każdemu do przeczytania. Kończy ją krótkie, przejmujące Postscriptum, jakby przeczuwał koniec swojej drogi życia, twórczości, kontaktów z ukochaną Warszawą i niezliczonymi zaułkami losów jej mieszkańców.
        Tak sobie myślę, Marku, tam po drugiej, lepszej stronie, może spotkasz Zygę, Szlachetnego Dziada ze staromiejskiego pejzażu. Powiedz mu, że nie pozwoliłem mu odejść w niepamięć. Dobrze, mój Mistrzu słowa?

*    *    *


        Słowo końcowe: W 2012 roku, Zyga, zainspirował mnie do utrwalenie jego oraz takich jak on w jednym z moich wierszy pt. "Pomnik i stary clochard" (umieszczony w tomiku "Powrót Olivii"). Pamiętam jego niezwykłą umiejętność konwersacji z warszawskimi pomnikami, które jak nam mówił: "Nie są obojętne, jak ci którzy mnie na ulicy omijają". Ten szczególny dar Szlachetnego Dziada opisałem w opowiadaniu "Zyga Nadwiślański" w książce pt. "Tętno miasta". A poniżej ww. wiersz, zapraszam do przeczytania w imieniu moim i Zygi:

Pomnik i stary clochard

cokola społeczność świat lekko zatartej pamięci
stoją siedzą milczą wpatrzeni w dziś jutro
w kamiennym marmurowym świecie słychać
głos ptaków składających ofiary na ich głowach
czasem zatrzyma się jakiś turysta i pstryknie
palcami zapalniczką lub cyfrowym aparatem
raz w roku zawita delegacja z wieńcem róż
i wygłosi wykrochmalone wybielone sztywne słowa
po czym rozluźniając z ulgą krawaty idą na wódkę
a my? - słychać szepty błąkające się w szumie drzew
my też piliśmy na umór
paliliśmy
kochaliśmy kobiety i...
i popełnialiśmy czyny za które
w marmurze betonie kamieniu
tkwimy teraz na placach skwerach rondach
podparci cokołami
- zatańczcie zaśpiewajcie wypijcie
i otwórzcie serca oraz dusze!

pod pomnikiem usiadł stary clochard
splunął i otworzył tanie wino
spojrzał w oczy skamieniałemu z wrażenia poecie
i wyszeptał ochryple:
- jesteś jedynym który mnie na tym świecie słucha
kocham cię Mistrzu!

pili do rana


Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Brylanty poezji na barykadzie powstańczej
opublikowany w miesięczniku Myśl Literacka, sierpień 2014 r.

        Kilka lat temu w jednym z moich esejów pt. "Przeczytać wiersze nienapisane" wyraziłem żal i tęsknotę za słowami wierszy bezpowrotnie utraconymi, zabranymi przez przedwczesną, okrutną śmierć wybitnej poetki, która z bólem wykrzyczała: "Dla człowieka siedzącego pod szklanym kloszem, znieczulonego na wszystko, zatrzymanego w rozwoju jak embrion w spirytusie, całe życie jest jednym wielkim, złym snem" (Sylvia Plath, "Szklany klosz"). Poetka "zaprosiła" śmierć na własne życzenie, z powodu swojej wewnętrznej walki z ponurym mrokiem bezkresnej depresji.
        W rocznicę Powstania Warszawskiego pochylam się nad "rozerwanymi kartkami" z poezją gwałtownie, brutalnie przerwaną wybitnym poetom tamtych czasów, co jest ogromną stratą dla polskiej kultury: Tadeuszowi Gajcemu oraz Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu i pytam: czemuż tak wcześnie nas opuściliście, czemu, na Boga?!
K.K. Baczyński        Cenną cząstkę odpowiedzi odnajduję w jednym z pozostawionych nam wierszy przez K.K. Baczyńskiego, napisanym tuż przed wybuchem powstania: "Dniem czy nocą idziemy wytrwali, / w bitwach ogień hartuje nam pierś, / myśmy dawno już drogę wybrali, / jeśli nawet powiedzie - przez śmierć. / Więc naprzód, niech broń rozdziera, / niech kula szyje jak nić, / trzeba nam teraz umierać, / by Polska umiała znów żyć [...]" ("Pocałunek", napisany po 16.V.1944 r.).
        Poeci urodzeni w latach dwudziestych ubiegłego wieku, w Ojczyźnie, która po 123 latach odzyskała wymarzoną niepodległość, mieli szczęśliwe dzieciństwo, wizję spełnienia i realizacji swoich planów. Widzieli przed sobą jasną, twórczą przyszłość, w której mieli przekazać nam setki, a może i tysiące zapisanych stron poezji. Oni nie "wybrali śmierci", choć wyczuwali ją w codziennej walce podczas okupacji: "by Polska umiała znów żyć"; to ona wybrała ich, pozostawiając w naszych sercach wiersze nienapisane... Ogromna strata, gdy umiera człowiek, jeszcze większa, gdy wraz z nim - Słowo.
        Po wybuchu II wojny światowej Tadeusz Gajcy w jednym ze swoich wierszy napisał o dramatycznej, wymuszonej codzienną walką przemianie: "[...] Nazbyt duszno jest słowom na wargach / ciosanym z łun i żalu o wadze kamienia - / Myślałeś: będzie prościej. / A tu słowa, śpiewne słowa trzeba zamieniać, / by godziły jak oszczep" ("Wczorajszemu" z t. "Widma", 1943). Obydwaj, służąc w strukturach Państwa Podziemnego, nie odkładali pióra niemal do samego końca swoich dróg życia. Cofnijmy się w czasie i prześledźmy je, można powiedzieć, równoległe, które w końcowej fazie złączyły się w jeden, powstańczy szlak. Warto zwrócić uwagę na różnice ideowe struktur społeczno-politycznych, w których działali przed wojną i po jej wybuchu, i co ich połączyło w jej końcowej fazie.
        Z Krzysztofa urodzinami jest mały "zawijas", najpierw była to data 3.3.1921 r., jak wynikało z wpisu do ksiąg urzędowych. Ale w księdze parafialnej, odnalezionej przez Wiesława Budzyńskiego, wybitnego znawcy jego życia i twórczości, autora książek m.in.: "Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila", "Testament Krzysztofa Kamila", "Dom Baczyńskiego", wynika, że urodził się 22.I.1921 r. Drugie imię, Kamil, zostało mu nadane ze względu na jego siostrzyczkę, Kamilę, która urodziła się przed nim i wkrótce zmarła. Krzysztof miał ją w swoim sercu i związanym z nią, drugim imieniem.
        Jego ojciec, Stanisław Baczyński, był działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej, oficerem WP, żołnierzem Legionów Polskich, pisarzem i krytykiem literackim; jego matka, Stefania z domu Zieleńczyk, była nauczycielką, autorką podręczników szkolnych.
        Tadeusz urodził się rok później, 8 lutego 1922 roku, w robotniczej rodzinie warszawskiej. Ojciec pracował jako ślusarz w praskim Taborze Kolejowym, a matka była położną. Przodkowie ze strony ojca sprowadzili się kilka pokoleń wcześniej z Węgier do Polski.
        Od 1935 roku uczęszczał do Gimnazjum oo. Marianów na Bielanach w Warszawie. Po wybuchu wojny kontynuował naukę na tajnych kompletach licealnych, zorganizowanych przez tychże zakonników. W 1941 roku zdał maturę i rozpoczął studia polonistyczne na tajnych kompletach Uniwersytetu Warszawskiego.
        Krzysztof Kamil uczył się w Państwowym Gimnazjum im. Stefana Batorego, w 1939 otrzymał świadectwo dojrzałości. Jego kolegami ze szkoły byli członkowie Szarych Szeregów: Tadeusz Zawadzki "Zośka", Jan Bytnar "Rudy" i Maciej Aleksy Dawidowski "Alek". Był harcerzem w drużynie "Pomarańczarnia"; będąc w gimnazjum należał do Organizacji Młodzieży Socjalistycznej "Spartakus", zrzeszającej uczniów szkół średnich pod patronatem PPS. Był współredaktorem pisma "Strzały", wydawanego od lutego 1938; zadebiutował na jego łamach jako poeta wierszem "Wypadek przy pracy".
Tadeusz Gajcy
Tadeusz Gajcy
        Tadeusz bardzo mocno związał się z narodowcami. Podczas studiów, Leon Zdzisław Stroiński, również poeta (autor zbioru m.in. wierszy " Ród Anhellich"), student prawa, zaproponował mu wejście do Konfederacji Narodu, utworzonej w środowisku działaczy Obozu Narodowo-Radykalnego "Falanga", konspiracyjnej organizacji o charakterze polityczno-wojskowym, działającej w latach 1940-1943. Połączyła ich także przyjaźń oraz dramat, o którym wspomnę w końcowej części niniejszego tekstu.
        Wstępując do Konfederacji Narodu współtworzył wydawany w podziemiu miesięcznik literacki Sztuka i Naród, w którym od listopada 1943 został ostatnim redaktorem naczelnym (wcześniej byli nimi, kolejno: Bronisław Onufry Kopczyński, Wacław Bojarski, Andrzej Trzebiński). W miesięczniku publikowane były jego wiersze, artykuły, recenzje pod pseudonimami: Karol Topornicki, Roman Oścień, a część z nich anonimowo. Z poetami okresu międzywojennego, w tym z grupy Skamander i Awangardy Krakowskiej, toczył polemiki zarzucając im bezideowość oraz "ekwilibrystykę intelektualną". Zgodnie z linią pisma, był za tzw. poezją tyrtejską, wzywającą naród do boju, patriotyzmu, spartańskiej niezłomności. Przytaczam w tym miejscu fragment elegii Tyrteusza (Tyrtajosa), greckiego poety (VII w. p.n.e.), wzywającej Spartan podczas II wojny messeńskiej do walki w obronie ojczyzny: "Rzecz to piękna zaprawdę, gdy krocząc w pierwszym szeregu / Ginie człowiek odważny, walcząc w obronie ojczyzny... / Walczmy mężnie w obronie naszej ziemi i dzieci, choć byśmy zginąć musieli..." Słowa Tyrteusza poruszają serca od wieków...
        Co do sporów i bitew na arenie literackiej, w tym przede wszystkim - poetyckiej, dotyczących naszej Ojczyzny, to odsyłam zawsze do wspaniałej polemiki Juliusza Słowackiego z Adamem Mickiewiczem dotyczącej, często mesjanistycznej, wizji Polski i narodu polskiego. Efekt? Kordian w replice z III częścią Dziadów. Wielkie skarby naszej kultury. Myślę, że Baczyński i Gajcy mogliby stoczyć podobnie wzniosły, poetycki pojedynek. Ale zabrakło czasu, nieodżałowana strata.
        "Lewicowy" Krzysztof Kamil po ślubie z Barbarą Drapczyńską w 1942 roku, podjął studia na polonistyce na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Uczył się także w Szkole Sztuk Zdobniczych i Malarstwa. Rok później porzucił studia poświęcając się całkowicie, podobnie jak Tadeusz, konspiracji i poezji. Był w komitecie redakcyjnym wydawanego między grudniem 1943, a kwietniem 1944 miesięcznika literacko-społecznego "Droga". Działał w socjalistycznej organizacji "Płomienie". W lecie 1943 wstąpił do Harcerskich Grup Szturmowych AK. Ukończył turnus Szkoły Podchorążych Rezerwy Piechoty "Agricola", ze stopniem starszego strzelca podchorążego rezerwy piechoty. Od 1943 był sekcyjnym w 2 plutonie "Alek" 2 kompanii "Rudy" batalionu "Zośka", od lipca 1943 został zastępcą dowódcy 3 plutonu 3 kompanii batalionu "Parasol".
        Tadeusz i Krzysztof Kamil pracowali dla utrzymania siebie i rodziny (pierwszy m.in. jako magazynier, drugi dorywczo szklił okna, malował szyldy, pracował u węglarza na Czerniakowie); studiowali, służyli w konspiracji. A jak było z twórczością poetycką? Pochylmy się teraz nad tym tematem, warto.
        Tadeusz zaczął pisać wcześnie, w wieku 16. lat, ale tamte "młodzieńcze wiersze" (podobnie jak wielu innych poetów) usunął w cień zapomnienia. Zadebiutował w 1942 roku wierszem "Wczorajszemu", którego fragment zacytowałem wcześniej, na łamach miesięcznika Sztuka i Naród. Szybko został doceniony, w 1942 roku uzyskał II nagrodę w konkursie "Biuletynu Informacyjnego" na marsz żołnierski, za wiersz "Uderzenie", w 1943 roku nagrodę "Kultury Jutra" za wiersze: "Śpiew murów" i "Rapsod o Warszawie". W podziemiu wydane zostały dwa tomy jego wierszy pod pseudonimem Karol Topornicki: "Widma" (Warszawa 1943) oraz "Grom powszedni" (Warszawa 1944).
        Rozpoczął tworzyć w duchu liryki tyrtejskiej, jednak dosyć szybko ukształtował własną formę, oryginalną, rozpoznawalną jako "jego i tylko jego". To świadczyło o wielkim darze talentu. Jego poezja nie jest łatwa w odbiorze, ale on przyjął żelazną zasadę: "nie piszę pod publiczkę". Głęboka refleksja nad życiem, jego przemijaniem, katastroficzne wizje opisywane często na pograniczu jawy i snu, gęstniejąca, mroczna atmosfera grozy, apokalipsy, okraszone czasami elementami groteski. Pisał także ballady, bajki, kolędy, piosenki. Pojedynek nienawiści z miłością, Tadeusz sprowadza ostatecznie do zwycięstwa miłości.
        Napisał kilka erotyków poświęconych jego dziewczynie, Wandzie Sucheckiej. "Miłość bez jutra", uznawany jest za jeden z najpiękniejszych w liryce polskiej. Warto przeczytać tę i wiele innych pereł pozostawionych nam, naszej kulturze.
        Krzysztof Kamil ogłosił wydanie, kolejno: "Zamknięty echem" (lato 1940), "Dwie miłości" (jesień 1940), "Wiersze wybrane" (maj 1942), "Arkusz poetycki" Nr 1 (1944) i składkę "Śpiew z pożogi" (1944); wiele jego utworów ukazało się w prasie konspiracyjnej, pojawiły się także w antologiach poezji wydawanych w podziemiu: w Pieśni niepodległej (1942) i Słowie prawdziwym (1942).
        Podobnie jak u Tadeusza, jego poezja naznaczona jest katastrofizmem, tragedią pokolenia wywodzącego się z czasów wolności i brutalnie wprowadzonego na wojenny szlak; dychotomiczne zestawienie całkiem odmiennych światów, bogactwo metaforyki, refleksja nad losem człowieka w historycznych zakrętach, romantyczny klimat wzorowany na poezji Słowackiego, styl oniryczny - tu też zbieżność z twórczością Gajcego - zanurzenie w senne wizje na pograniczu z jawą. I ten poruszający tragizm, rozpaczliwe wołanie młodego pokolenia w aurze nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Dramat pokoleniowy, okrutnie przerwane życie syna i bezgraniczny żal jego matki, w poruszającym wierszu "Elegia… (o chłopcu polskim)" porusza do głębi kolejne pokolenia: "[…] I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc, / i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut - zło. / Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką. / Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?"
        Wiersz brzmi teraz także jak liryczna, żałobna przepowiednia dla niego i jego matki, dla pokolenia Kolumbów i Matki-Polki. Zginął czwartego dnia Powstania Warszawskiego na posterunku reduty "Ratusz-Pałac Blanka", dowodzonym przez ppor. "Leszka" (Lesław Kossowski). W oddziale tym znalazł się przypadkowo, na ochotnika, nie mogąc dostać się po wykonaniu zleconego zadania, do macierzystej jednostki na Woli przy ul. Karolkowej.
        Tadeusz walczył na Starym Mieście w grupie szturmowo-wypadowej porucznika Jerzego Bondorowskiego (ps. "Ryszard"). Zginął 16 sierpnia jako żołnierz AK w kamienicy przy ul. Przejazd nr 1/3 (dziś ul. gen. Andersa); wraz z nim wspomniany wcześniej, jego przyjaciel, poeta, Leon Zdzisław Stroiński.
        Pochowani na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, a wraz z nimi ich słowa wierszy nienapisanych... To co pozostawili po sobie, to szacunek dla ich niezłomności, bohaterstwa i pięknych słów poezji spisanych czasem w pośpiechu, w codziennej walce o wolność.
        W tytule nazwałem ich - Brylanty poezji... Oparłem to na wypowiedzi Stanisława Pigonia, znanego krytyka literackiego, po uzyskaniu informacji o wstąpieniu Baczyńskiego do oddziału dywersyjnego AK: Cóż, należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga brylantami...

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Jej rycerski duch w literaturze i życiu osobistym
opublikowany w miesięczniku Krytyka Literacka, lipiec-sierpień 2014 r.

        Zanim przystąpiłem do napisania tego eseju sięgnąłem do jednej z półek mojej obszernej, domowej biblioteczki i wyjąłem trylogię znakomitej powieściopisarki wydaną przez PAX w roku 1956, dwa lata po moich narodzinach. "Krzyżowcy", "Król trędowaty" i "Bez oręża" - cierpliwie czekały w rodzinnym zaczytaniu także i na mnie. Mając kilkanaście lat, kiedy zawładnęli moim życiem m.in. sienkiewiczowscy bohaterowie: Wołodyjowski, Zagłoba, Skrzetuski wraz z całą masą innych, stryjek Tadeusz podsunął mi pod nos książki Zofii Kossak mówiąc: - Czas już na wyprawę krzyżową z tą niezwykłą autorką. Ona już od nas odeszła, my z nią pozostańmy, zasługuje na to.
Rycerskość kobiet - powieściopisarka Zofia Kossak        Latem 1968 roku, kilka miesięcy po jej śmierci, nie przeczytałem tych książek, ja je po prostu połknąłem. Wracałem do nich wielokrotnie, a niektóre ich fragmenty były dla mnie niczym kossakowskie, niezwykłe obrazy, w tym wielkie zwycięstwo i tragiczna klęska bohaterskiego, dotkniętego trądem, króla jerozolimskiego, Baldwina IV. Sposób prezentacji tych wydarzeń historycznych jest niezwykle barwny, wypełniony obrazowym, wręcz malarskim przekazem. Zofia Kossak była nie tylko powieściopisarką, miała talent artystyczny przekazany jej z pewnością przez dziadka, Juliusza Kossaka. Poznałem sporo jej książek, ale o niej samej nie wiedziałem wówczas nic. PAX wydawał jej dzieła na ogół bez notek biograficznych; na wspomnianych wyżej ani słowa kim jest, a jak dotarło do mnie sporo lat później, w PRL na początku lat pięćdziesiątych, jej twórczość objęta była całkowitą cenzurą. Podziękowanie więc dla PAX-u, że jej książki zaczął w końcu wydawać w trudnym okresie w naszym kraju, w tym i dla kultury polskiej.
        W połowie lat 80. ub. wieku dotarła do moich rąk, wydana w tzw. drugim obiegu, jej książka "Pożoga". Drobniutki, lekko rozmazany druk na kiepskim, poszarzałym papierze, z jakiejś skrytej w piwnicy lub na strychu maszyny drukarskiej, otworzył mi oczy nie tylko na dramat jej lat młodości na Wołyniu podczas bolszewickiej rewolucji, ale także zza dotychczasowej zasłony niewiedzy ujrzałem niezwykłą kobietę, której rycerskość, mocny charakter połączony z wrażliwością i delikatnością wzbudziły we mnie wielki podziw. Teraz wiem już o niej dużo, choć z pewnością nie wszystko. Ale to, co jest mi wiadome o jej życiu, oddaniu drugiemu człowiekowi nie tylko piórem, ale i czynem, skłania mnie do oddanie powieściopisarce głębokiego pokłonu. Pozwolę sobie teraz w skrócie przybliżyć czytelnikom, co o Zofii Kossak mi wiadomo. Warto odświeżać pamięć i wiedzę o tej znakomitej postaci literatury polskiej; pamięć ta, przykro to mówić, w dzisiejszym zalewie kulturowym powoli się zaciera.
        W tym roku mija 125 rocznica urodzin Zofii Kossak... - Nie, za rok! - powie ktoś. Fakt, że jeszcze w wielu wcześniejszych informatorach, publikacjach, biografiach podaje się 1890. Jednak analiza dokumentów udowodniła, że przyszła na świat 10 sierpnia 1889 roku. Okrągła rocznica skłania tym bardziej do jej upamiętnienia, jeśli nie jako Patronki roku 2014. (już za późno na taką decyzję komisjo sejmowa...), to do różnorodnych inicjatyw w środowiskach kulturalnych w Polsce i poza nią (przez wiele lat była przymusową emigrantką, ale o tym poniżej).
        Przyszła na świat w Kośminie nad Wieprzem, dzieciństwo i młodość spędzała na Lubelszczyźnie. Córka Tadeusza Kossaka i Anny Kisielnickiej. Siostrą stryjeczną Zofii była znana satyryczka, Magdalena Samozwaniec oraz poetka, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Jej dziadkiem, jak już wspomniałem, był Juliusz Kossak, a wujkiem brat bliźniak ojca, Wojciech Kossak, znani i wielce uznani malarze.
        Zgodnie z tradycją rodzinną podjęła studia, kierunek malarstwo, w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie (1912-13), a następnie rysunek w Ecole des Bcaux Arts w Genewie (1913-14). W 1915 roku wyszła za mąż za Stefana Szczuckiego, zamieszkali w Nowosielicy na Wołyniu. W kolejnych latach urodziła dwóch synów: Juliusza (1916) i Tadeusza (1917). Twórczość literacka nie zagościła jeszcze w jej życiu. Ale rok, w którym przyszedł na świat jej drugi syn, był początkiem wielkiego, dziejowego dramatu, który stał się kilka lat później inspiracją do napisania debiutanckiej książki pt. "Pożoga" (1922). Wartością tego dzieła historycznego jest nie tylko świetne pióro, ale przede wszystkim autentyzm oparty na osobistych przeżyciach oraz przebijający się z kolejnych opisów wydarzeń na Wołyniu w latach 1917-1919 porażający dramat ludzi przerzuconych z "idylli do żałoby". Wieloletnia przyjaźń sąsiedzka przeradza się w nienawiść, rozbój, bezlitosne okrucieństwo, mord... Młoda Zofia z dwojgiem małych dzieci i mężem przeżywają ogromny dramat. "To był Żywioł, Żywioł nieodparty i nieubłagany, który powstał z szumem groźnym fali, a runąwszy, miał zalać wszystko i zagładzić" (cyt. z książki).
        W literackim światku krytyków i pisarzy nie brakuje "szpilek i kąśliwych uwag". Zofia Kossak-Szczucka (używała już wówczas podwójnego nazwiska) nie była rodowitą Wołynianką, a Jarosław Iwaszkiewicz w artykule pt. "Niewiasty kresowe" w "Wiadomościach Literackich" w 1926 roku zarzucił jej: "niedostateczne wrośnięcie w ziemię kresową". Trzydziestodwuletni wówczas współzałożyciel grupy Skamander "kąsnął" niewiele lat starszą od niego debiutantkę literacką... pochodzeniem. Nie z Kresów, to niedostateczność i niekompetencja w opisie tego miejsca na Ziemi. Błąd. Krew, pot i łzy powodują wrośnięcie w nią człowieka, czasami już na wieki...
        "Pożoga" jest nie tylko wiernym, dokumentalnym opisem tamtejszych wydarzeń na Wołyniu, to także poruszający, sentymentalny, pełen wrażliwości i głębokich uczuć do bliźniego kobiety-matki, polskiej ziemianki z pięknym, rycerskim charakterem.
        Ten wielki egzamin człowieczeństwa, Zofia Kossak-Szczucka ujmuje w przejmujących słowach, (cyt.): "Kto pozostał uczciwy, dał dowód, że jest uczciwym do głębi; kto nie został podłym, wykazał, że żadna podłość już się go nie czepi (...). Więc z ludzkich rzeczy Odwaga i Dobroć, oto jedyne przymioty mające wartość na tym świecie. (...) dwie cnoty-siostry, cnoty stare i rycerskie, cnoty dziedziczki rasy i kultury, cnoty chrześcijanki - cnoty wystarczające za całą mądrość życiową w chwilach największych przewrotów." Przechodząc przez piekielny ogień próby w tamtym miejscu i czasie, dała świadectwo, że jest jedną z nich.
        Symbol ziemiaństwa polskiego, biały ogier, porąbany szablami przez "krwawych żołdaków", jest przejmująco opisany w końcowych słowach "Pożogi", (cyt.): "Stanął koń wolny i ze swojej ziemi na pohańbienie iść nie chciał (...). Padł na granicy swego gniazda niby skrwawiony płat śniegu, niby krzyk protestu duszy zwierzęcej przeciw okrucieństwom ludzkim, niby żywy symbol ostatków kultury i piękna wdeptanych w krwawe błoto plugawie obmierzłym obcasem".
        "Rozdarta książka", znak wyniszczenia i upadku wielowiekowej kultury kresowej, w debiucie literackim stała się zaczynem i otwarciem nowej drogi w jej życiu. Utrwalać na kartach książek przede wszystkim historię, tę dzisiejszą i tę sprzed wieków, nie pozwolić jej odejść w cień zapomnienia.
        Szczęśliwie udało się jej rodzinie wyjść cało z "rewolucyjnej pożogi". Wróciła do niepodległej już Polski. W 1923 r., po śmierci męża we Lwowie, zamieszkała z synami u rodziców we wsi Górki Wielkie na Śląsku Cieszyńskim. W 1925 wyszła za mąż za Zygmunta Szatkowskiego, oficera WP. W roku 1926 na świat przyszedł jej trzeci syn, Witold Szatkowski, a dwa lata później córka, Anna Szatkowska.
        W okresie dwudziestolecia międzywojennego ukazało się wiele jej książek, tłumaczonych na liczne języki obce. W 1924 roku powieść "Beatum scelus" zapoczątkowała prozę historyczną. Temat dziejów Śląska, z którym bardzo mocno się związała, znaleźć można w powieściach takich jak "Legnickie pole" (1930), czy zbiorze opowiadań: "Nieznany kraj" (1932). Pisała też dla dzieci i młodzieży, jej "Kłopoty Kacperka góreckiego skrzata" (1924) znalazły szerokie grono czytelników w wielu krajach.
        Największą popularnością cieszyli się "Krzyżowcy" (1936), pierwsza część wspomnianej już wcześniej trylogii (kolejne: "Król trędowaty" oraz "Bez oręża" ukazały się w roku 1937).
        Wśród licznych nagród i wyróżnień w tamtym okresie, w 1936 roku otrzymała bardzo ceniony Złoty Wawrzyn Akademicki Polskiej Akademii Literatury.
        W roku 1939 wyjechała do Warszawy i rozpoczęła aktywną działalność konspiracyjną oraz charytatywną. Jej rycerski, niezłomny charakter, pełne oddanie się drugiemu człowiekowi docenili także Żydzi, którzy zarzucali jej antysemityzm w związku z jej zdecydowanymi wypowiedziami w sprawie stosunku wielu z nich do Polski, Polaków. Broniła dobrego imienia swojego narodu, stanęła w obronie bestialsko niszczonego przez Niemców narodu żydowskiego. We wrześniu 1942 roku wraz z Wandą Krahelską, córką Aleksandra, uczestnika powstania styczniowego i zesłańca, członkinią Organizacji Bojowej PPS, utworzyła Tymczasowy Komitet Pomocy Żydom, przekształcony później w Radę Pomocy Żydom "Żegota". W 1985 została pośmiertnie odznaczona medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata przez Izraelski Instytut Pamięci Narodowej Yad Vashem w Jerozolimie.
        "Antysemitka, która ratowała Żydów" - tak o niej mówią dzisiaj niektóre media. Pozostawiam to bez komentarza, a tego typu "kąśliwości" medialne odstawiam do kąta. Szkoda tracić na nie czas.
        Otrzymując Wielki Krzyż Zasługi została przyjęta do Rycerskiego i Szpitalnego Zakonu św. Łazarza z Jerozolimy. Rycerska kobieta, całym swym sercem oddana bliźniemu w pełni zasłużyła na ten i powyższy honorowy tytuł.
        Zofia Kossak była współredaktorką pierwszego pisma podziemnego "Polska Żyje", w 1941 roku utworzyła wraz z przyjaciółmi Front Odrodzenia Polski, stając na jego czele.
        We wrześniu 1943 roku została aresztowana przez gestapo i 5 października 1943 wywieziona do niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, w którym kilka miesięcy wcześniej zginął jej drugi syn, Tadeusz Szczucki. W 1944 roku, po zidentyfikowaniu jej prawdziwego nazwiska, została przewieziona do Warszawy, na Pawiak i skazana na śmierć. W lipcu, tuż przed powstaniem warszawskim, dzięki staraniom władz podziemia została uwolniona. W powstaniu brała czynny udział mając już 55 lat! Niezwykła kobieta, powtarzam po raz kolejny.
        Po powstaniu, przebywając w Częstochowie, opisała swój pobyt w niemieckim obozie koncentracyjnym w książce "Z otchłani". W 1945 roku wyjechała z Polski na tzw. przymusową emigrację, najpierw do Londynu, a następnie do Kornwalii, gdzie wspólnie z mężem gospodarowali na farmie Troswell. To był czas ich ciężkiej fizycznej pracy i dużych problemów finansowych. Pisząc w 1956 roku, planowaną już w latach trzydziestych, książkę "Dziedzictwo", napisała w liście do Jana Dobraczyńskiego m.in.: "zaplanowałam przedstawić na tle dziejów mojej rodziny (ze mną włącznie) przemiany, jakie zaszły w Polsce na przestrzeni stu lat, od r. 1850 do 1956." Nie było to łatwe wówczas wyzwanie; w kolejnym liście do Dobraczyńskiego napisała: "Praca nad nową książką mimo ciężkich zajęć gospodarczych (Mój mąż i ja siedzimy we dwoje na czterdziestoakrowym gospodarstwie z kupą inwentarza - krowy, cielęta, owce, kury, koty, gołębie, ogród. Nie mamy nikogo do pomocy, pracujemy po szesnaście godzin...)". A w kolejnym liście do niego, z dnia 14 marca 1956 roku: "Ja od paru miesięcy wróciłam do pisania i dłubię w wolnych chwilach obszerną wspominkarską rzecz, całkowicie autentyczną . Pierwszy tom (przewiduję ich 3 - 4) wyjdzie w końcu tego roku, jeśli Bóg da skończyć." Bóg najwyraźniej był bardzo przychylny ciężko zapracowanej kobiecie z literackim zacięciem. Dzięki wsparciu przez Radio Wolna Europa i Jana Nowaka Jeziorańskiego oraz umowie z wydawnictwem Tern (Rybitwa) Book (Londyn) pierwszy tom ukazał się w 1956 roku. Kolejne dwa tomy pisała już po powrocie do Polski w 1957 roku (cz. II - 1964; cz. 3 napisana wspólnie z mężem, Zygmuntem Szatkowskim - 1967). W Polsce, podczas jej pobytu na emigracji, w 1951 roku, jej utwory objęte zostały całkowitą cenzurą i wycofane z bibliotek. Wróciła do ojczyzny, do swoich ukochanych Górek Wielkich, po 12. latach, w 1957 roku. Wydawnictwo PAX nieco wcześniej, po odwilży październikowej w PRL, zaczęło wydawać jej książki (trylogia, 1956). Pierwszy tom "Dziedzictwa" ukazał się w Polsce w 1961 r.
        Była osobą niezłomną, walczącą do końca o prawdę i sprawiedliwość. W 1964 roku dołączyła obok m.in.: Marii Dąbrowskiej, Stanisława Dygata, Aleksandra Gieysztora, Pawła Hertza, Pawła Jasienicy, Stefana Kisielewskiego, Tadeusza Kotarbińskiego, Jana Parandowskiego, Artura Sandauera, Władysława Tatarkiewicza, Melchiora Wańkowicza, do sygnatariuszy tzw. Listu 34, napisanego przez Antoniego Słonimskiego do władz PRL-u w proteście przeciwko cenzurze, w obronie swobody wypowiedzi. Współautorem akcji zbierania podpisów pod listem był Jan Józef Lipski.
        Zmarła 9 kwietnia 1968 roku w Bielsku-Białej, spoczęła na cmentarzu parafialnym w Górkach Wielkich obok ojca, Tadeusza Kossaka i pierworodnego syna, Juliusza Szczuckiego, który zmarł w wieku dziesięciu lat, w roku 1926.
        Na koniec przytaczam fragment wypowiedzi z wywiadu z osobą znającą powieściopisarkę o wiele lepiej niż każdy z nas, jej córką, Anną Szatkowską, także pisarką, mieszkającą w Szwajcarii, założycielką Fundacji im. Zofii Kossak ("Dziennik Zachodni", listopad 2008 rok):
        "Ważne dziś i na przyszłość pozostają zarówno jej postać, jak i jej dorobek literacki. Zofia Kossak była bezkompromisową, jeżeli chodzi o nią samą, a pełną wyrozumienia i życzliwości wobec osób spotkanych na swej drodze, zarówno najbliższych, jak i obcych.
        Świadoma, głęboka i gorąca wiara, oparta na Ewangelii, była jej przewodnikiem w życiu prywatnym i publicznym, czemu też dawała wyraz w swoich książkach. Jako człowiek pozostanie przykładem wiernego, konsekwentnego stosowania się do swoich przekonań. Na nich opierały się jej światopogląd, patriotyzm, poczucie obowiązku i odpowiedzialności za otrzymany talent."
        W Górkach Wielkich otwarto w dniu 2 stycznia 1973 roku Muzeum Zofii Kossak-Szatkowskiej, powołane do życia jako Oddział Muzeum w Cieszynie. Będąc na Śląsku Cieszyńskim zajrzyjmy tam i wspomnijmy tę niezwykłą kobietę, z rycerskim, niezłomnym charakterem. Takich niewiast potrzebowaliśmy wczoraj, potrzebujemy i dziś, będą bardzo potrzebne kolejnym pokoleniom w naszej Ojczyźnie.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Homer pod Troją z myszką za pan brat
opublikowany: „Myśl Literacka”, luty 2014 r.

        Do napisanie tego eseju zainspirowało mnie zadane podczas jednej z imprez dziwne pytanie, które brzmiało tak: "Gołębiem, paczką, mailem..., czyli jak teraz docierać będzie do nas kultura?" W pierwszym odruchu podrapałem się po głowie i pomyślałem, mądre to, czy...? Po kilku dniach postanowiłem rozważyć jednak ten wcale nie pozbawiony sensu dylemat. Zwiększa się tempo jej przekazu, pojemność i masa, czy jednak wraz z tym mamy do czynienia z lepszą jakością? I tak i nie...
        W jednej ze świątyń egipskich od kilku tysięcy lat widnieje malowidło ścienne przedstawiające wypuszczenie stada gołębi w celu przekazania ludziom w najdalszych zakątkach kraju informacji o wstąpieniu na tron kolejnego faraona. W Starym Testamencie przeczytać możemy historię Noego, który po kilku miesiącach wypuścił o świcie ze swojej arki gołębicę, której zadaniem było odnaleźć ślad stałego lądu, znak nadziei i ocalenia. Pod wieczór przyleciała z powrotem trzymając w dziobku świeży listek z drzewa oliwnego; odtąd przez wielu uważana za wielką przyjaciółkę ludzkości. W religii chrześcijańskiej gołębica od pierwszych wieków stała się głównym, ikonograficznym symbolem Ducha Świętego, a przez papieża Benedykta XIV ustalony, w połowie XVIII wieku, jako jedyny dopuszczalny w przekazie wizualnym. W XX wieku, wielki artysta o komunistycznych poglądach, Pablo Picasso, w czasach tzw. "żelaznej kurtyny", dzielącej dwa wrogie sobie ideologicznie światy, nakreślił z gołębia - znak pokoju. Symbol piękny artystycznie, ale w tamtejszych realiach zanurzony w brutalnej wojnie światopoglądowej. A teraz, w XXI wieku, czym jesteś, piękny gołębiu dla nas, naszej kultury? Co przyniesiesz w dziobku do naszej arki zagubionej w oceanie globalizmu? Podążając za myślami Noego, możemy ciebie określić trzema słowami: NADZIEJA - OCZEKIWANIE - SPEŁNIENIE. Kultura od zawsze oznaczona jest tymi hasłami, bez nich byłaby martwa.
Homer z myszką za pan brat         A "paczka", drugie słowo w niniejszym pytaniu, trochę mnie rozbawiło. Pierwsze skojarzenie: puk, puk, puk; dryn; dryn: - Witam, proszę podpisać tu... i paczka od listonosza lub kuriera ląduje na moim biurku. Tylko co w niej jest, u licha?! Od lat otrzymuję różne paczki, które później określam: bombą z opóźnionym zapłonem lub niewypałem... kulturalnym. A może to swoista puszka Pandory, której nawet uchylić nie powinienem? Potem ból głowy, wściekłość i swędzące sumienie. Ale co tam, otwieram z nieskrywaną CIEKAWOŚCIĄ, obcą tylko głupcom, którzy uważają, że wiedzą i znają wszystko, więc po co im cokolwiek nowego otwierać? Tacy intelektualni, anty-Sokratesi. Miesiąc temu otworzyłem jedną z takich przesyłek i... rozległo się potężne BUM!!! Ale o tym za chwilę.
        Paczka to nie tylko przesyłka, to także określenie grupy ludzi, takich na dobre i na złe. Byłem w swoim życiu w wielu takich, a i teraz mam przyjemność być "paczkowiczem". W świecie kultury różnych odcieni: grupa, trupa, big band, stado, kompania, zespół, chórek z podwórek. załoga, ferajna, bractwo, gromada, konfraternia, banda kumplowska (w dobrym tego słowa znaczeniu), i jakby to jeszcze nie określić - to społeczność wypełniona szumem wzajemnego przekazu informacji. Począwszy od: ble-ble-ble, plotki na uszko, pogaduszki o pogodzie, nowinkach i urodzie; ale to tylko swoiste torfowisko, na którym wyrastają takie skarby, jak przykład pierwszy z brzegu, słynna grupa literacka Skamander, założona przez młodego Juliana Tuwima wraz ze swoimi kolegami: Antonim Słonimskim, Jarosławem Iwaszkiewiczem, Kazimierzem Wierzyńskim oraz Janem Lechoniem. A w muzyce nuty nie lubią samotności, jak i ci, którzy je osadzają na pięciolinii. Warto szanować i wspierać "paczki" w różnych salonach, salonikach, zaułkach i zakątkach kultury.
        Wracam do wspomnianego wcześniej, potężnego BUM! - po otwarciu jakiś czas temu pewnego pakunku. Osoba, która mi to wręczyła miała dziwną minę i wyszeptała: - To tak można...?
        Rozpakowałem, otworzyłem ostrożnie i delikatnie wszedłem w lekturę grubej, blisko osiemsetstronicowej książki. Bomba to, czy niewypał, a może cegła do wyrzucenia w zakurzony kąt? Jaume Cabré, jeden z najwybitniejszych, współczesnych pisarzy katalońskich, wprowadził mnie w stan osłupienia. Jego powieść pt. "Wyznaję", to niezwykła symfonia, dzieło literackie w muzycznym klimacie; wzajemne przenikanie słów, wątków i pełnej gamy dźwięków, często - jak na próbach orkiestry - nagle przerywanych przez dyrygenta-pisarza; co jakiś czas błędy stylistyczne, edytorskie oraz fałszywe dźwięki instrumentów, przepełnione bólem, cierpieniem i krwią przechodzą w idealną kompozycję miłości, przyjaźni, braterstwa. I ta bohaterka - paczka-futerał, skrywająca od ponad trzech wieków skrzypce, które przekazują czytelnikowi, strona po stronie, dźwięk za dźwiękiem, dramat dziejów, wiwisekcję zła na żywym organizmie wielu jednostek i społeczności. Epicka powieść zachwyciła Europę, w tym i - WYZNAJĘ, niczym Cabré - mnie osobiście, także. Choć nie ze wszystkim się zgadzam z autorem, ale czy muszę? Sztuka słowa i muzyki ma poruszyć, ożywić, a nie usypiać nas i to, co w nas.
        Paczka, futerał, skrzynia (łac. barca) to TAJEMNICA, którą możemy otworzyć, odkryć, wniknąć w jej wnętrze, przesunąć palcami po jej zawartości, wczytać lub wsłuchać się w jej treść. I odkryć przekaz w trójsłowiu białego gołębia: NADZIEJA - OCZEKIWANIE - SPEŁNIENIE.
        Kultura bez TAJEMNICY w labiryncie wiedzy, byłaby wysuszoną, obumarłą gałązką. Warto otworzyć przekazany nam pakunek, a dalszy wybór drogi zależy już tylko od nas samych.
        Czy mailem może do nas docierać teraz kultura? Odpowiadam - oczywiście! A nawet i jej brak... Ale nie o jej braku snuć mam rozważania, lecz o jej bogactwie we współczesnej, wszechobecnej sieci internetowej, w której elektroniczna poczta jest jej cenną cząstką. Jak wcześniej, od tysięcy lat, poczta gołębia skalnego, lub paczka-futerał-skrzynia z ukrytą tajemnicą.
        Jakiś czas temu postanowiłem zabrać czytelników mojego cyklu artykułów pt. "Komputerowe potyczki", które podpisywałem, Bartosz Bitowski (od informatycznego "bita" oczywiście) w podróż "W 80 kliknięć dookoła świata". Kliknięć, nie dni - jak to miał wykonać Fileas Fogg w książce Juliusza Verne. Muszę przyznać, że podróż ta była dla mnie, ale także i czytelników, o czym dowiadywałem się przekazem mailowym, telefonicznym lub osobiście, czymś niezwykle odkrywczym i fascynującym. Pomyślałem sobie, że Homer dzisiaj, z myszką za pan brat, też mógłby nas wirtualnie pod Troję zabrać. Takie czasy! A Achilles zamiast problemów z piętą, mógłby mieć problem z dyskiem... komputerowym naturalnie. A koni trojańskich dzisiaj bez liku, o czym ostrzegłem wszystkich wybierających się ze mną w tę niezwykle ciekawą wędrówkę. Zaznaczyłem: "rasowy podróżnik, wybierający się w dawnych czasach w świat, musiał zaopatrzyć się w kilka niezbędnych rzeczy, m.in.: chininę na malarię, kapelusz korkowy na upał, dobry sztucer na grubą zwierzynę i obronę własnej skóry. Dzięki temu udawało mu się czasami wrócić do domu w całości. Wybierając się w podróż wirtualną po różnych kontynentach nie wolno także zapominać o rzeczach, które pozwolą nam bezpiecznie ukończyć wojaże. Konieczny jest dobry, zaktualizowany program antywirusowy działający cały czas w tle systemu operacyjnego, dobry firewall, czyli ściana ogniowa zabezpieczająca przed włamaniami do naszego komputera oraz wykrywacz ukrytych programowych szpiegów, które nie wykryte na czas, mogą w konsekwencji nasze dane zamienić w "wirtualny wspomnień czar". Bez tych zabezpieczeń nie radziłbym udawać się w podróż po bezmiernych, nieznanych szlakach światowej sieci internetowej. Jeszcze jedno - pod żadnym pozorem nie wolno udostępniać swojego adresu e-mailowego! Bądźmy anonimowymi podróżnikami".
        Podczas tej wędrówki dwa razy doszło do dramatycznych zdarzeń, przed którymi uchroniła mnie chinina... przepraszam, ściana ogniowa w moim komputerze. Historię dokładnie opisałem, adresy zachowałem w tajemnicy, nie chcąc nikogo narażać na stres i stan przedzawałowy.
        Podróż była fascynująca, kultura materialna i duchowa narodów, społeczeństw w różnych zakątkach świata, godna poznania dla każdego, kto chciałby w wolnej chwili stać się współczesnym Fileasem Foggiem.
        A teraz pozwolę sobie zacytować zakończenie opisu mojej podróży: "Wzruszył mnie e-mail Pani Małgorzaty z Turku. Pisała go o trzeciej w nocy, po kolejnej porażce w Biurze Pracy, w kiepskim nastroju psychicznym. Powiedziała, że zabrała się ze mną w wirtualną podróż po świecie. Dziękuję Pani Małgosiu, głowa do góry. Jak to powiedział subcomendante Marcos z Chiapas? (którego odwiedziliśmy kolejnym kliknięciem docierając do Ameryki Środkowej) "...noc na ziemi jest zawsze ciemniejsza od nocy na niebie. W końcu jednak nastaje świt..."
        Bogactwo kultury ma dzisiaj o wiele więcej dostępnych dróg, szlaków, ścieżek do nas niż kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu. Możemy jednak zagubić się w nich, w potężnym świecie cyfrowym. Warto zwolnić czasem tempo w spokojny gołębi lot, a w gigantycznym kontenerze mniej lub bardziej wartościowych, a czasem i śmieciowych witryn, odnaleźć kolejną, małą, cenną paczuszkę wiedzy, jak diament w popiele. To nowe wyzwania na polu współczesnej kultury, także i osobistej.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Pogawędka z Julianem na Piotrkowskiej
opublikowany: Myśl Literacka, listopad 2013 r.

        Na ulicy Piotrkowskiej 104 w Łodzi zająłem wolne miejsce na ławeczce obok Juliana Tuwima i przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, co w miarę mądrego i rozsądnego z siebie wydusić na początek. Ubiegł mnie zarośnięty młodzieniec, który zdecydowanym krokiem podszedł do niego i... utarł mu nosa, pomrukując: Pomóż Julek, dobra? Na widok mojej zaskoczonej miny zareagowała jego dziewczyna z zielonymi włosami z różowym pasemkiem nad czołem mówiąc z przepraszającym tonem w głosie: Rysiu oblał dwa egzaminy na uniwerku, może dzięki temu zaliczy poprawki?
        Wydatny nos Poety jest już mocno utarty, co świadczy, że ten zwyczaj jest w Łodzi bardzo popularny. A czy skuteczny? Przypomniały mi się słowa Tuwima, a może je usłyszałem, jak je wyszeptał? "Twarz, to co wyrosło dookoła nosa". Czyli, jak rozumiem, bez tego organu reszta by nie funkcjonowała jak należy. Fajne i dowcipne. Cały Tuwim.
Julian Tuwim
Fot. Ławeczka Juliana Tuwima to pomnik autorstwa Wojciecha Gryniewicza. Został odsłonięty w dniu 10 kwietnia 1999 roku przy ulicy Piotrkowskiej 104, Miejsce na ławeczce obok Poety jest wolne, można obok niego usiąść i pogawędzić, zadać parę pytań. Odpowiedzią jest Jego twórczość, poczucie humoru, słowa śpiewanych do dziś piosenek (w ostatnim czasie m.in. przez. Czarno-Czarnych, zespół Piersi, Kayah, grupę punkową KBTW). Nos rzeźby jest już mocno wytarty, gdyż jak mówi tutejsza legenda, potarcie nosa Juliana przynosi szczęście.
        Pogawędzimy kwadransik? - zapytałem w myślach. Muszę pewne sprawy uporządkować, zebrać i opisać. Proszę wybaczyć, że wezmę Pana "na tapetę", w końcu rok 2013, to był Pański rok, nasz Patronie? Zastygły w pomnikowej, choć wyraźnie wyluzowanej pozie, milczy. A milczenie to oczywista zgoda. No to... w Lokomotywę: "Para - buch! Koła - w ruch!" - jedziemy!
        Dzieciństwo. Urodził się Pan w tym mieście 13 września 1894 roku. Ta trzynastka, to Pańska szczęśliwa liczba... Nie do końca? No tak, te kłopoty z naukami ścisłymi i powtórka szóstej klasy w szkole powszechnej. Nie ma co się przejmować, zdarza się najlepszym. Ale za to odziedziczył Pan ogromne zdolności humanistyczne, w tym - po swoim ojcu - do języków obcych. Już w 1911 roku zabrał się Pan za tłumaczenie na język esperanto kilku wierszy swojego ulubionego poety, Leopolda Staffa, a wkrótce po nim, Juliusza Słowackiego. Z czasem wziął się Pan m.in. za Aleksandra Puszkina i z języka rosyjskiego przetłumaczył takie dzieła, jak: "Jeździec miedziany" czy "Połtawa". Ta dziedzina literacka była już Pańską stałą, ulubioną towarzyszką.
        W 1913 roku ukazuje się w "Kurierze Warszawskim" pierwszy opublikowany utwór pt. "Prośba". Tylko dlaczego podpisany inicjałami: "SM"? No tak, Stefania Marchew była kandydatką na przyszłą żonę. Kobietom się niczego nie odmawia, szczególnie przed ślubem, to prawda. A tak na marginesie, zacytuję Pańskie znane powiedzonko: "Tragedia, zakochać się w twarzy, a ożenić się z całą dziewczyną". Z pewnością nie dotyczyło to Stefanii, tylko była to przestroga dla zbyt szybkich we wręczaniu pierścionka zaręczynowego. A z kolei powiedzonko: "Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno", zapewne było zabezpieczeniem Stefanii, przed waszymi bliźnimi. Dobra przestroga! Trzeba przyznać, że język niczym brzytwa. Przepraszam, wracam już na proste tory.
        Piękne i bogate w twórczości oraz pełne cennych inicjatyw były Pańskie lata tuż przed i po zakończeniu I wojny światowej. W roku 1916 przeprowadzka do Warszawy i rozpoczęcie studiów wyższych, wydział prawa i filozofii. W latach 1916-1919 współpraca z czasopismem studenckim Pro arte et studio. W 1918 założył Pan z kolegami kabaret literacki Pod Picadorem. Ale oba kierunki studiów porzucone po ukończeniu zaledwie pierwszych semestrów. Dlaczego? Wpatruję się w jego zastygłą twarz i po chwili odczytuję trójczłonową odpowiedź: Poezja - Rodzina - Ojczyzna.
        Trzy lata później wraz z kilkoma innymi poetami, zakłada Pan grupę poetycką "Skamander". W kwietniu 1919 roku ślub ze Stefanią Marchew ("SM", jak wspomniałem wcześniej, opieczętowała debiutancką "Prośbę"). W roku 1920 wybuchła wojna polsko-bolszewicka, pracuje Pan wówczas w biurze prasowym dla Naczelnego Wodza sił zbrojnych, Józefa Piłsudskiego. Drogi Julianie, gratuluję!
        Trzeba przyznać, że okres międzywojenny był dla Pana niezwykle płodnym literacko i artystycznie. Że tak powiem, na Pegaza i w górę!
        Pegaz? A gdzież on? Dochodzi do mnie jego żartobliwe pytanie. Już odpowiadam, Julianie: koło domu Twojego dzieciństwa, przy ul. Struga, widoczny budynek przy ul. Kopernika 22, ozdobiony blaszanym wizerunkiem konia naturalnej wielkości. Poświęciłeś mu fragment poematu "Kwiaty polskie". Jak to było? Tak:: "Z okna widać było konia / Metalowego. Stał bez jeźdźca / I dawno nęcił mnie, wałkonia / By wskoczyć - i galopem z miejsca."
        A w dalszej części poematu:
        "Tamtejszy uczeń, pętak, mikrus, / Znany obibok i drapichrust, / Zawalidroga i łachmytek, / Ma zaszczyt prosić, żeby oną / Cudowną szkapę uskrzydloną / Uznało miasto za zabytek. / Niech zawsze ma swój obrok gwiezdny, / Kastalską wodę z rzeki Łódki, / jeszcze lepiej wiadro wódki; / Niechaj ogląda ją przyjezdny, / Kiedy do Łodzi się wybierze"
        I ta szkapa uskrzy... pardon, Pegaz wniósł Ciebie, Julianie, na nieboskłon bogatej twórczości. Nie zaprzeczysz mi chyba? Spojrzałem na niego, nie zaprzeczył. Kolejne, książkowe wydania znakomitych wierszy, aktywna współpraca z kabaretami warszawskimi, m.in. Qui pro Quo, gdzie Ordonka śpiewała przebój z Pańskim tekstem: Miłość ci wszystko wybaczy, redagowanie tygodnika Wiadomości Literackie, a w nim rubryki Camera obscura, pism satyrycznych: Cyrulik Warszawski i Szpilki.
        Na chwilę zatrzymałem pędzącą Lokomotywę wspomnieniową, bo koło ławeczki zatrzymała się babcia z siedmio, ośmioletnim brzdącem i wskazując palcem Poetę powiedziała: Wacku, Słoń Trąbalski, znasz go?
        - Tak, babciu, znam! - krzyknął chłopczyk i śmiejąc się poszli dalej do lodziarni.
        Spojrzałem na szacownego Juliana i przysiągłbym, że się uśmiechnął! Twoja twórczość dla dzieci to prawdziwa skarbnica, do której sięgają z zachwytem kolejne pokolenia. Zosia Samosia, Skakanka, O Grzesiu kłamczuchu, Dyzio marzyciel, Spóźniony słowik i wiele innych utworów, są nie tylko słownymi perłami, ale także mają w sobie dobrze wkomponowane nauki (ale nie "szkolne pouczanki"), z których warto korzystać, nawet już nie będąc dzieckiem. No i ta śpiewna gra słów, nawet w szkołach aktorskich wykorzystywana na egzaminach. Nie każdy je zalicza. Ale od czego "oblani" mają Twój nos?
        Tak miło toczy się nasza pogawędka, że w międzyczasie na "ty" przeszedłem. A gdzie bruderszaft, pewnie zapytasz? Wiadro wódki z uskrzydloną szkapą już było, nie tak? A więc, "Para - buch" i jedziemy dalej.
        Zastanawiam się przez kilka minut, czy zadać Ci to pytanie. Nie mnie ono nurtowało, ale w roku Twojego Patronatu dywagowano już parokrotnie nad Twoją tożsamością, z którą jak wielu twierdzi, zmagałeś się przez całe życie. W czerwcu trójka badaczy podczas jednej z audycji twierdziła, że opowiadałeś się za asymilacją Żydów. A w kabaretowych tekstach przed II wojną światową m.in. wyśmiewałeś "żydłaczenie", specyficzne przekręcanie języka polskiego. Przytoczono też fragment twojego wiersza "Żydzi": "Czarni, chytrzy, brodaci / Z obłąkanymi oczyma / W których jest wieczny lęk / W których jest wieków spuścizna / Ludzie / Którzy nie wiedzą, co znaczy ojczyzna / Bo żyją wszędy / Tragiczni, nerwowi ludzie / Przybłędy".
        Jedna z dyskutantek przytoczyła wypowiedź Abrahama Gołąba, przedwojennego nauczyciela w jednej z żydowskich szkół w Wilnie, który powiedział: "Jest już za późno, żeby Pan został polskim Żydem", i dalej: "Pan jest Polakiem, ale Polacy Pana nie chcą".
        Rok 2013, jesteś, drogi Julianie, Patronem polskiej literatury. I Polacy nie tylko Ciebie chcą, ale szanują, kochają, cenią. Wspomniałem maleńki urywek dywagacji medialnej o Tobie, która tak naprawdę zarówno mnie, jak i większości miłośników literatury mało obchodzi. Ja osobiście uważam, że Jesteś wielkim Polakiem, narodowości żydowskiej. Kropka.
        Spojrzałem na niego i oczekiwałem jakiejś reakcji, Obok ławki przechodził starszy pan, uniósł kapelusz i ukłonił się z szacunkiem. Nie przede mną. Przed Tobą.
        Aby ostatecznie zakończyć już ten dosyć drażliwy temat, sięgam do Twojego znakomitego poczucia humoru. Pewien satyryk i autor tekstów publicystycznych, którego antysemickie poglądy były powszechnie znane, na jednym z przyjęć dla literatów, wzniósłszy toast, powiedział: "Nie ma literatury polskiej bez Adama Mickiewicza, nie ma Adama Mickiewicza bez pana Tadeusza, nie ma Pana Tadeusza bez Jankiela, niech żyje Tuwim!". W odpowiedzi na to wzniosłeś kielich i odrzekłeś: "Nie ma literatury polskiej bez Adama Mickiewicza, nie ma Adama Mickiewicza bez pana Tadeusza, nie ma Pana Tadeusza bez Jankiela, nie ma Jankiela bez cymbałów, niech żyje Nowaczyński!"
        Zostawmy już ten temat. Mógłbym snuć teraz rozważania o Twoim niełatwym losie po wybuchu II wojny światowej: emigracja do Francji, następnie Portugalii, Brazylii, Nowego Jorku; nieszczęsny rozpad grupy "Skamander", podobno w wyniku rozbieżności w poglądach politycznych (ach ta polityka, nawet literaturze może zaszkodzić), powrót po wojnie do Polski. Nie będę tutaj zadawał Ci, Julianie, pytań na temat Twojego polubienia stalinowskiego systemu, dzięki czemu byłeś tak przez PRL wynagradzany. Gdyby było odwrotnie, nawet Twoja wybitna twórczość niewiele by dała. Niepokorni literaci odczuli to na własnej skórze, czasem bardzo boleśnie.
        Julianie, cząstkę odpowiedzi staram się wychwycić we fragmencie znakomitego poematu "Kwiaty Polskie", pt. "Modlitwa". To są słowa nadziei, którą zapewne pokładałeś w tamte czasy. Ale są one także ponadczasowe, historia kołem się toczy. Warto je zapamiętać:

        Chmury nad nami rozpal w łunę,
        Uderz nam w serca złotym dzwonem,
        Otwórz nam Polskę, jak piorunem
        Otwierasz niebo zachmurzone.
        Daj nam uprzątnąć dom ojczysty
        Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych,
        Jak z grzechów naszych, win przeklętych.
        Niech będzie biedny, ale czysty
        Nasz dom z cmentarza podźwignięty.
        Ziemi, gdy z martwych się obudzi
        I brzask wolności ją ozłoci,
        Daj rządy mądrych, dobrych ludzi,
        Mocnych w mądrości i dobroci.

        Spoglądam na zegarek, już na mnie czas. Zatrzymuję Lokomotywę, która pozwoliła nam na przejażdżkę i miłą pogawędkę. Wstaję z ławki i przez moment zastanawiać się, czy nie utrzeć Ci nosa, na szczęście. Ale w końcu rezygnuję. Julianie, mamy szczęście, że byłeś, jesteś i będziesz z nami.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Teatr absurdu wiecznie żywy
opublikowany: Myśl Literacka, październik 2013 r.

        W dniu 15 sierpnia 2013 r. nad ranem, w Nicei, w wieku 83 lat odszedł od nas już na zawsze, Sławomir Mrożek. Wcześniej też nas opuszczał, na długie lata emigrując w różne zakątki świata, z Meksykiem włącznie. "Sławomir Mrożek uciekał z naszego kraju, ale nie z tego względu, że go nie kochał. Ciągle coś go drażniło w Polakach, w naszej nieumiejętności urządzenia sobie fajnego życia" - powiedziała dzień po jego śmierci, słynna aktorka Anna Polony, w rozmowie z RMF FM.
Sławonir Mrożek        Czy z czasem odejdą od nas liczne i cenne owoce jego twórczości? Ostatnio był jakby spychany na margines, pozostając przede wszystkim w kanonie licealnych lektur. Kilka dni po jego śmierci, wśród wielu wypowiedzi ludzi kultury, jedna była szczególnie warta zapamiętania. Dyrektor artystyczny Teatru Narodowego, Jan Englert: "Nie rozpatrywałbym twórczości Mrożka w czasie przeszłym. Większość jego utworów wcześniej czy później wróci na scenę. Jest zbyt dobrze skonstruowana dramaturgicznie i posługuje się zbyt dobrym dialogiem, by zniknęła niepostrzeżenie. Kultura rozwija się spiralnie, a nie rewolucyjnie, więc ogłaszanie, że Mrożek się skończył, co przydarza się niektórym młodym gniewnym, jest co najmniej nadużyciem. Większość jego utworów pisanych w XX w. to już klasyka, a klasyka, która wytrzymuje próbę czasu, jest permanentnie współczesna".
        Był mistrzem tzw. "teatru absurdu", bardzo popularnego w połowie XX w. W odróżnieniu od współtwórców teatru określanego mianem "czystego absurdu": Eugene'a Ionesco (m.in. "Łysa śpiewaczka", "Amadeusz albo Jak się go pozbyć") i Samuela Becketta (autor kultowego spektaklu "Czekając na Godota"), w jego dramatach absurd był umiejscawiany w realiach. W wielu niedorzecznościach, zakrętach i powikłaniach życia, w krzywym zwierciadle odnajdujemy cząstki naszej codzienności. A czy ona jest tymczasowa, chwilowa? Ten obraz absurdu w teatralnej wymowie będzie wiecznie żywy.
        Mógłbym teraz przystąpić do szczegółowego opisywania jego życiorysu. Nikt jednak lepiej tego nie zrobił, jak on sam, we własnej osobie. Odsyłam do jego niezbyt obszernej, ale bardzo szczerej autobiografii "Baltazar" (2006) oraz trzytomowych "Dzienników" (t 1. - 2010, t. 2 - 2012, t. 3 - 2013). Liczni badacze literatury, określający się znawcami jego życia, po tej lekturze często są zaskoczeni. To taki był Mrożek? No cóż, nieco inaczej człowiek wygląda z zewnątrz, a całkiem zaskakująco dla obserwatora, od wewnętrznej strony. Zza jego okularów i przysłoniętej częściowo twarzy rondem kapelusza: depresja, kłopoty z alkoholizmem, męcząca bezsenność, daleko posunięty autokrytycyzm, a także - jak wyznał - wyjęty jeden z jego sekretów, który dopiero teraz może pójść do otwartego archiwum: "poczucie obcości dręczące go w Polsce od dzieciństwa". Nie była to jednak obcość odnosząca się tylko do życia w jego ojczyźnie. "Byłbym obcy, gdybym urodził się gdziekolwiek" - stwierdził. I dodał: "Ale w Polsce szczególnie trudno jest być obcym". Łatwiej teraz zrozumieć jego ironiczne, sarkastyczne, krytyczne spojrzenie na nas, a na siebie w szczególnie ostry sposób. Autoironia była jego nieodłączną cechą. Łatwiej też zrozumieć jego emigrację, poszukiwanie swojego miejsca, kolejno: we Włoszech, Francji, Meksyku i znów w Polsce, a potem w ostatnim etapie drogi, znów we Francji - Nicei. Czy odnalazł się już, jak u siebie, nieobco po drugiej stronie...? Tego mu z całego serca życzmy.
        Urodził się w chłopskiej rodzinie 29 czerwca 1930 roku w Borzęcinie, by później związać się z Krakowem. Ukończył tamtejsze Liceum Ogólnokształcącego im. Bartłomieja Nowodworskiego. Studiował architekturę, filozofię orientalną i sztukę. W 1950 zadebiutował jako rysownik, a w 1953 roku systematycznie już ukazywały się jego satyryczne cykle rysunków oraz pełne humoru, ironii opowiadania (pierwsze: "Opowiadania z Trzmielowej Góry" oraz "Półpancerze praktyczne"). Jego wnikliwe obserwacje absurdów dnia codziennego w realizmie socjalistycznym oraz postromantycznego stereotypu Polaków, były bardzo popularne i stały się przyczyną powstania znanego powiedzonka: "Jak z Mrożka". Współpracował z Krakowskim Teatrem Satyryków, studenckim teatrem satyrycznym "Bim - Bom" z Gdańska, kabaretem "Szpak" i "Piwnicą pod Baranami".
        Tego faktu nigdy w późniejszych latach nie skrywał, uznał to za błąd młodego, zafascynowanego ideologią człowieka. Na początku lat 50. ub. wieku uwierzył w fałsz przesłania systemu stalinowskiego. W 1953 roku podpisał tzw. Apel Krakowski, popierający władze komunistyczne PRL w sfingowanym procesie duchownych katolickich. Kilka lat później, w 1959 roku, oddał legitymację PZPR, wycofując swoje poparcie PRL-owskiemu systemowi. Odzwierciedliła to jego twórczość jako dramaturga, autora sztuk teatralnych w klimacie absurdu, który trawił m.in. tę ideologię i jego wyznawców.
        Jako dramaturg zadebiutował w 1958 roku sztuką "Policja", przedstawiającą system totalitarny, w którym "policjanci", czyli wszelakie służby bezpieczeństwa, jak młyn wody, potrzebują dla swojego funkcjonowania wrogów, opozycjonistów. Cyt.: "Cała policja znajduje się na skraju przepaści, w przededniu katastrofy [...] mamy piękne, z takim nakładem kosztów zbudowane więzienia, mamy ofiarnych, wyszkolonych ludzi, mamy sądy i administrację, a także kartoteki - i nie mamy już ani jednego więźnia. Nie mamy nawet ani jednego podejrzanego, nawet ani jednej poszlaki. Lud stał się bestialsko, okrutnie, dziko lojalny."
        Dla funkcjonowania systemu totalitarnego potrzeba choćby jednego więźnia, lub kandydata z paragrafu do wpakowania na dołek. Absurd? Patrząc na niektóre współczesne systemy polityczne, widać jak na dłoni, że jest to absurd naznaczony realizmem. Pierwszy przykład z brzegu - "kibole". Są miarą skuteczności i siły działania "policji"; bez "kiboli" byłoby dla niej i politycznych przełożonych mniej zasług i zaszczytów. A więc "kibolu"! Nie "bądź bestialsko, okrutnie, dziko lojalny". Jednym słowem - "Jak z Mrożka"! Tak to podsumował niedawno jeden z fanów pewnego klubu piłkarskiego.
        Dramat, który przyniósł mu światową sławę, "Tango", wszedł na scenę w 1964 roku. Jest to satyra na "dyktaturę ciemniaków", gdzie jeden z bohaterów, cham Edek, odnosi sukcesy dzięki swojej bezczelności. Sławomir Mrożek w swojej twórczości przedstawiał często bezrefleksyjnych prostaków, "chamów", dla których pierwszoplanowym argumentem jest siła (jak w jednym z jego satyrycznych rysunków, na którym brutal kopie leżącego "profesora" krzycząc, jak sobie przypominam: "Nie znam Platona ani Sokratesa, ale za to umiem przypier..."). Ofiarą w teatrze absurdu stawał się na ogół "intelektualista", a jego katem "cham", wykonujący zalecenia "ideologa".
        Po latach, nawiązując do swojego osobistego błędu z okresu stalinowskiego, szczerze wyznał; "Mając dwadzieścia lat, byłem gotowy do przyjęcia każdej propozycji ideologicznej, byle tylko była rewolucyjna. Mistrzowie doskonale o tym wiedzieli. Manipulowanie młodością należało do ich rutyny". Szybko to zrozumiał, dając odpowiedź manipulatorom w wielu swoich znakomitych utworach.
        Jego kolejne sztuki teatralne ukazywały świat pełen konformizmu i zniewolenia, demontował zafałszowane stereotypy i mity, nie był zbyt litościwy dla polskiej mentalności. Posługiwał się w mistrzowskim stylu: parodią, groteską, satyrą; nie unikając moralitetów, przypowieści filozoficznych. Humor, absurd połączone z głęboką zadumą nad człowiekiem i otaczającą go naturą. Nie oszczędzał samego siebie, był pełen samokrytycyzmu. Kiedyś wyznał: "Obecnie lubię wszystko, co żyje, a nie jest człowiekiem. Coraz mniejszą widzę różnicę między sobą a czymkolwiek, co się rusza albo nawet i nie rusza, jak np. rośliny. Chyba że chodzi o różnice pod względem etyki, estetyki i moralności, które są znaczne i niekoniecznie na korzyść człowieka". Ostatnimi cechami, o które można by posądzić Mrożka, to pycha, buta i samouwielbienie. Krytycznie oceniając innych, jeszcze bardziej krytycznie oceniał siebie. Czy w tym także tkwi jego wielkość? Z pewnością tak.
        Przed kilkoma miesiącami ukazał się w Myśli Literackiej mój artykuł pt. "Konserwatysta z rewolucją w butonierce" o życiu, twórczości i poglądach Thomasa S. Eliota, z którymi w dużej mierze się utożsamiałem. A jaki stosunek był Sławomira Mrożka do konserwatyzmu i postępu? Do tego drugiego miał stosunek podejrzliwy. Muszę przyznać, że Eliot byłby pewnie zaskoczony jego "absurdalnym poglądem", który wyraził w humorystycznym ujęciu w sztuce "Tango":

        "- Postęp proszę pana.
        - Ale jaki postęp?
        - Postępowy. Do przodu. [...]
        - A tył?
        - Tył też do przodu.
        - Ale wtedy przód będzie z tyłu?
        - Zależy, jak patrzeć. Jak od tyłu do przodu, to wtedy przód będzie z przodu, choć do tyłu.
        - To jakieś mętne.
        - Ale postępowe, proszę pana."

        Filozoficzne ujęcie postępu w ocenie Mrożka. Sokrates by zdębiał i stwierdził, że faktycznie "wie, że nic nie wie"... i poszedł tyłem do przodu. Można znów powiedzieć: "Jak z Mrożka".
        14 grudnia tego roku, na dwa miesiące przed śmiercią, zawitał osobiście w Teatrze Polskim w Warszawie na trzeciej próbie generalnej swojej ostatniej sztuki pt. "Karnawał, czyli pierwsza żona Adama". Wspomniała o tym w jednym ze swoich artykułów, Kamila Łapicka, teatrolog, której mąż, Andrzej Łapicki kilka lat temu polecił lekturę "Baltazara". Autobiografia napisana po wylewie do mózgu w 2002 roku, po której autor zapadł na afazję, skutkującą niemożnością mówienia oraz pisania. Na szczęście wyszedł z tego, a książka miała być zabiegiem terapeutycznym. Znakomicie mu to wyszło, zarówno rehabilitacyjnie, jak i literacko. Młoda Łapicka zachwyciła się w niej jego szczerością, prostotą i słynną ironią. I dalej "pomknęła" przez jego kolejne dzieła. Jej fascynacja jest znakiem, że kolejne, myślące pokolenia będą żyć razem ze Sławomirem Mrożkiem, a jego znakomity teatr absurdu będzie wiecznie żywy. Chyba, że zniknie z naszego życia absurd. Niemożliwe...

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Manipulacja historią naszych matek i ojców
opublikowany w miesięczniku Krytyka Literacka, wrzesień 2013 r.

Nasze matki, nasi ojcowie - chrońmy ich przed kłamstwem!

        Gdyby dzisiaj pojawił się wśród nas historyczny zombie (nie życzę tego nikomu, nawet tym, co za nim tęsknią za naszą zachodnią granicą), Heinrich Himmler, jeden z głównych przywódców hitlerowskich Niemiec i zbrodniarzy II wojny światowej, współtwórca SS, Gestapo, odpowiedzialny za eksterminację Żydów w Europie i wymordowanie setek tysięcy ludzi innych narodowości, byłby kompletnie zdezorientowany i zaskoczony!
        - Deutschland űber alles! - krzyknąłby z faszystowskim zacięciem w głosie, wyćwiczonym wznoszeniem okrzyków: "Heil Hitler!". - Przecież to moja, nasza ciężka robota - nadludzi III Rzeszy - nad stworzeniem tych znakomicie funkcjonujących obozów koncentracyjnych, a wy głosicie na prawo i lewo, że to polskie obozy? Że to oni, słowiańscy bałaganiarze znad Wisły, przeznaczeni w naszym programie cywilizacyjnym do pozyskiwania co najwyżej podstawowej wiedzy i wykonywania poddańczej pracy, na tym mogli się znać? Protestuję!
        A gdyby pojawił się koło niego ukochany Fűhrer, zapewne wynagrodziłby swojego wiernego Heinricha wielką, złotą blachą za zasługi w obronie prawdy historycznej.
        Herr Himmler, prawda historyczna nabrała obecnie nieco innego kolorytu, a dzieci, wnuki, kolejne pokolenia z waszego Vaterlandu mają podawane na medialnych talerzykach nieco inne jej wizerunki. Powoli przestajesz być Niemcem, a stajesz się tylko nazistą, faszystą, jakimś osobnikiem spod znaku swastyki. I tak naprawdę, to może tyś nie aus Deutschland, lecz... aus Polen...?

        Gdybym napisał powyższe słowa-dywagacje kilkanaście lat temu, uznano by mnie pewnie za podejrzanego manipulatora historią, który swoim "humorystycznym śrubokrętem" chce czytelnikom wciskać jakieś głupoty. Przecież prawda jest jedna. Hm, jak to o niej mówią nasi górale? A no są trzy: cała prawda, też prawda i gówno prawda. Z którą mamy do czynienia obecnie w niemieckim spojrzeniu w naszą przeszłość?
        Polskie obozy śmierci, polskie obozy koncentracyjne - te zafałszowane zbitki słowne ukazują się od dłuższego czasu w ich mediach i są przekazywane dalej, na cały świat. Odcinane protestami odradzają się niczym głowy lernejskiej hydry w kolejnych tytułach, programach. To nie są pomyłki redakcyjne, to są tryby potężnej manipulacji faktami historii sprzed lat.
        Nie od dziś wiadomo, że obraz ma większą siłę przekazu niż tysiąc słów, a jak powiedział Lenin: "kino jest najważniejszą ze sztuk". Dla współczesnej propagandy to potężne narzędzie. Tym bardziej, że dociera nie do setek, tysięcy odbiorców, ale do milionów, a nawet i miliardów.
        Serial z 2013 roku, niemieckiej telewizji publicznej ZDF pt. "Nasze matki, nasi ojcowie" ("Unsere Műtter, unsere Väter") jest pod względem sztuki filmowej na bardzo wysokim poziomie. Trzeba to przyznać. Jest to także maestria w dziedzinie propagandy i mataczenia historią II wojny światowej. Przyznam osobiście - po wyciągnięciu ręki w stronę naszych zachodnich sąsiadów w latach 60. ubiegłego wieku przez kardynała Stefana Wyszyńskiego w chrześcijańskim przekazie: "wybaczamy, prosimy o wybaczenie", miałem nadzieję, że będziemy szczerze rozmawiać o naszych matkach i ojcach, otworzymy nową, dobrą drogę następnym pokoleniom. Że przeszłość pozostawimy rzetelnym historykom, a nie manipulatorom, inżynierom socjotechniki i propagandy. Niestety, dzieje się inaczej. A ostatnio za sprawą telewizji publicznej, czyli rządowej. Jakich fałszywych "kluczy" użyto, żeby z faszystowskiego kata spod znaku Narodowo-Socjalistycznej Niemieckiej Partii Pracy (NSDAP) uczynić uwrażliwioną ofiarę, a z ofiary bezdusznego, zimnego oprawcę? Przytoczę zaledwie kilka.
        TOPOGRAFICZNA ZMYŁKA - Pojawiające się w filmie wskazania geograficzne, np.: "Kopice - Polen - 170 km do Auschwitz", "Gliwice - Polen - 50 km do Auschwitz". W 1941 roku, w którym rozpoczyna się akcja serialu, a także przed wybuchem II wojny światowej obydwie te miejscowości należały do Niemiec. Oświęcim, pod nową nazwą - Auschwitz, został wcielony dekretem Adolfa Hitlera do III Rzeszy 9 listopada 1939 roku. W Gliwicach, już w 1938 roku, w ramach tzw. kryształowej nocy, rozpoczęto zbrodniczą eksterminację Żydów, spalono synagogę, wywieziono ich do niemieckiego obozu koncentracyjnego w Buchenwald, a później do Auschwitz. Pytanie: skąd tutaj wziął się napis - Polen (Polska)? Pomyłka czy zmyłka. Odpowiedź pozostawiam czytelnikowi.
        ARMIA KRAJOWA ŻYDÓW NIE LUBI - Wyjątkowo podle potraktowano w filmie Polaków, a w szczególności żołnierzy Armii Krajowej służących w Państwie Podziemnym. Wyżej wspomniana zbitka słowna: "Polen - Auschwitz" i scena obojętności żołnierzy AK wobec wywożonych tam Żydów, rubaszne śmiechy podczas pertraktacji z polskimi chłopami o żywność dla oddziału partyzanckiego AK i chamskie komentarze dotyczące Żydów, mają wyraźnie jeden propagandowy cel: Polak=antysemita=Auschwitz. Zbitka słowno-myślowa ma tak trafiać do głów milionów odbiorców na świecie. Goebbels się kłania!
        ŁZY WRAŻLIWEGO NIEMCA - Poruszająca scena: SS-man zabija żydowską dziewczynkę, by chwilę później pochylić się nad nią i ścierając jej z policzka krew wykazać skruchę, że musiał, że on ma ludzkie uczucia... Niemiecki humanizm, a wokół ukraińscy, polscy zezwierzęceni antysemici. I ta topograficzna tabliczka: "Polen - Auschwitz". Goebbels zza grobu kłania się po raz kolejny.
        Na tym kończę z tą serialową papką propagandową. Świetnie nakręcony film. Ale z prawdą historyczną ma niewiele wspólnego. Drodzy Niemcy, my też mamy matki i ojców. Zapraszam was do obejrzenia naszego serialu pt. "Czas honoru". Film o trudnych czasach, niełatwych relacjach narodowościowych, ale o niebo bliżej prawdy. Jednak wątpię, by wam odpowiadała "cała prawda" lub "też prawda". Bliżej wam do propagowania "gówno prawdy". Góral polski się kłania!

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Reduta pamięci na skrzydłach wzniesiona
opublikowany w „Myśli Literackiej” - czerwiec 2013 r.

        Spotkałem go po raz pierwszy w czerwcu 2007 roku w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Byłem w stanie silnego stresu, gdyż jako koordynator jednego z konkursów literackich, przed finalną uroczystą Galą starłem się z opóźnieniami i lekkim bałaganikiem. Starałem się to wszystko jakoś uporządkować i doprowadzić do ładu. W pewnym momencie podszedł do mnie uśmiechnięty, średniego wzrostu, krótko ostrzyżony, emanujący promieniującym spokojem pan i podając książkę, powiedział: "Nie martw się, będzie dobrze. Nie takie przeszkody w życiu pokonujemy". Poklepał mnie po ramieniu i odszedł. Przez chwilę patrzyłem na jego energiczny, zdecydowany krok i zerknąłem na jej tytuł: "Reduta Kaliska". Po kwadransie wszystko poszło już dobrym torem, impreza zakończyła się tak, jak przepowiedział mi jej autor, Bogdan Bartnikowski.
        Kilka dni później przeczytałem ten poruszający poemat-świadectwo kilku dni walk powstańczych w 1944 roku w dzielnicy Ochota, która jako pierwsza w stolicy uległa faszystom w dniu 10 sierpnia. Bogdan miał wówczas zaledwie dwanaście lat. Bohaterski chłopak wykonywał zadania kurierskie. A potem... Poznając jego dalszą drogę życia, zrozumiałem głębiej sens jego wyżej wspomnianych słów... Historia magistra vitae es, a jednym z najcenniejszych jej nauczycieli jest ten znakomity pisarz, poeta, publicysta, autor licznych książek, tłumaczonych na wiele języków, wśród których szczególne miejsce zajmuje wydane po raz pierwszy w 1969 roku "Dzieciństwo w pasiakach". Nauczyciel, którego życie to swoisty podręcznik, który warto poznać.
        Przyszedł na świat 24 stycznia 1932 roku w mieście, które wówczas nazywane było często Paryżem Północy. Siedem lat szczęśliwego dzieciństwa na warszawskiej Ochocie, gdzie od 1937 roku mieszkał na ulicy Kaliskiej. Ojciec zatrudniony był w Wyższej Szkole Wojennej jako pracownik cywilny, matka zajmowała się domem. Wybuch II wojny światowej zastał go na początku II klasy szkoły powszechnej. Tata został zmobilizowany do wojska, a on wraz z matką wyjechał do jej rodzinnego Sterdynia na Podlasiu. Podczas podróży pociągiem kilka razy musiał uciekać z pasażerami i chronić przed bombardowaniem. Swoisty chrzest bojowy. Ostatnie kilometry pokonywali z mamą na piechotę i na wozie przypadkowo spotkanego chłopa.
        Po 17 września do Sterdynii wkroczyły wojska sowieckie (po kilku dniach wycofały się przekazując te tereny swojemu paktowemu koalicjantowi, Niemcom), a po uzyskaniu informacji o kapitulacji Warszawy i zakończeniu tam walk, brat mamy wsadził małego Bogusia na rower i zawiózł z powrotem do rodzinnego miasta. Ojciec czekał na Kaliskiej, mama wróciła po kilku dniach. Jak potoczyłoby się dalsze życie naszego Nauczyciela, gdyby pozostał na Podlasiu? Pytanie bez odpowiedzi.
        Czas okupacji, to dalsza edukacja w szkole powszechnej, przeniesionej w inne miejsce na Ochocie, i walka o w miarę godne życie wśród ulicznych łapanek, prześladowań. Nie miał najmniejszego zamiaru wraz z kumplami przelewać krew za okupantów niemieckich. Jak wspomina, na wieść, że do szkoły mają wkroczyć służby w celu pobrania jej od dzieciarni dla wojska hitlerowskiego, prysnęli z budy na kilkudniowe wagary.
        W końcu czerwca ukończył szóstą klasę szkoły powszechnej i we wrześniu podjąłby naukę na tajnych kompletach gimnazjalnych. 1 sierpnia 1944 roku miał zaledwie dwanaście lat i rozpoczął się jego szczególnie dramatyczny etap szkoły życia.
        W oddziale porucznika "Gustawa", Andrzeja Chyczewskiego, wraz z kolegami służył jako ochotnik, dostarczając m.in. do pośpiesznie tworzonych szpitali dla rannych powstańców i cywili: lekarstwa, opatrunki, koce, pościel itp. Znali tajemne szlaki, m.in. przez piwnice domów, w których wybite były w ścianach przejścia. Nieraz udało mu się umknąć niemieckiej kuli na ulicach Ochoty, przez które przebiegał w szaleńczym tempie.
        9 sierpnia powstańcy zaczęli taktycznie wycofywać się z dzielnicy Ochota. Wśród nich także i ojciec Bogdana, mający wówczas 41 lat. Nigdy więcej już go nie spotkał. Ślad po nim zaginął. Mały Bogdan wraz z matką i tysiącami tutejszych mieszkańców chronili się w piwnicach, suterynach. Następnego dnia rano wpadli tam żołnierze z pułku brygady SS RONA (Rosyjska Narodowa Armia Wyzwoleńcza). Na Ochocie z ich rąk zginęło wówczas około 10 tysięcy mieszkańców. Cytuję wypowiedź Bogdana Bartnikowskiego: "Wrzeszczą. Pijani. Biją. Niech tylko zobaczył któryś z nich pierścionek czy obrączkę, czy łańcuszek na szyi u kobiety - natychmiast to było zabrane. Rewizja wszystkich rzeczy. Znowu pod ścianę. Skręcamy wreszcie w Białobrzeską, jeszcze się palą niektóre drewniane budynki i murowane też. Idziemy środkiem ulicy, gdzieniegdzie leżą zabici. Tak idziemy Białobrzeską do Grójeckiej. Naprzeciwko Zieleniaka na Grójeckiej, tam gdzie jest plac targowy, stał dom, który nie został zniszczony. To był pojedynczy budynek, niedaleko już za ulicą Opaczewską, kilkadziesiąt kroków... Pod murem, pod ścianą budynku leżał stos trupów. Nas wpędzili na Zieleniak. Była to godzina trzynasta, czternasta. Tłum koczujący na ziemi. Kobiety, dzieci, trochę tobołów. Chodzą ci pijani ronowcy, jak tylko spodoba im się jakaś kobieta, to ją wloką do szkoły na Opaczewską...".
Bogdan Bartnikowski
Bogdan Bartnikowski przed bramą obozu Auschwitz-Birkenau z książką „Dzieciństwo w pasiakach”.
        To było dla niego preludium kolejnego etapu wojennego piekła.
        Kilka dni później trafia do obozu w Auschwitz, gdzie rozpoczyna się jego "Dzieciństwo w pasiakach". Pierwsze wrażenie, to potworny smród spalanych w krematoriach ciał. Tego nie zapomni już nigdy. Jak wspomina, pisząc opowiadania o tamtych zdarzeniach pod powyższym tytułem, chciał się ich pozbyć, wymazać je. Jednak nie udało się, a on zrozumiał, że jest strażnikiem pamięci tamtych czasów. Jak sam to napisałem kiedyś: "Historia wypalona na trwałe w pamięci pokoleń - uczy, jak żyć; historia wymazywana z niej - pozwala w naszym życiu wracać na nowo koszmarom przeszłości".
        W styczniu 1945 roku, tuż przed wejściem wojsk radzieckich do Oświęcimia, został wywieziony wraz z innymi dziećmi do Berlina, a następnie do obozu koło Blankenburga, który podlegał pod obóz koncentracyjny Sachsenchausen. Po walce o przetrwanie w chłodzie i głodzie, w licznych bombardowaniach tamtego okresu nad III Rzeszą, 22 kwietnia ujrzał w końcu wojska radzieckie wypierające oddziały hitlerowskie. Piechotą do Odry, a później pociągami wracał do stolicy. Ostatnie kilometry szedł wraz ze współtowarzyszami niedoli z biało-czerwoną flagą w ręku. Jak wspomina, spotkali po drodze młodego polskiego żołnierza, który zapytał: "Gdzie idziecie?". Odpowiedzieli: "Do Warszawy!". Pokiwał ze smutkiem głową i odrzekł: "Tego miasta już nie ma...". Ruszyli dalej i weszli do ruin miasta, które niczym Feniks z popiołów, odrodziło się na nowo.
        Jego dalsza droga życia nieodparcie nasuwa mi na myśl słowa Konrada z III Część Dziadów (Wielka Improwizacja): "I mam je, mam je, mam - tych skrzydeł dwoje; Wystarcza: od zachodu na wschód je rozszerzę, Lewym o przeszłość, prawym o przyszłość uderzę".
        Po ukończeniu Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego w 1952 roku wstępuje do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. I wzlatuje na skrzydłach wysoko, ku niebu."lewym o przeszłość, prawym o przyszłość" uderzając. Bo ani jedno ani drugie nie można oddzielić, rozerwać, zagubić. Po zakończeniu służby jako pilot w 1968 roku rozpoczął pracę dziennikarską w prasie wojskowej i zajął się pisarstwem, wstępując w tym samym roku do Związku Literatów Polskich. Jak już wspomniałem wcześniej, w 1969 roku ukazała się jego druga, ale jedna z najcenniejszych książek, pt. "Dzieciństwo w pasiakach". Debiutował trzy lata wcześniej opowiadaniami o życiu ludzi lotnictwa pt. "Nad chmurami".
        W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku dołączył do swojej twórczości prozatorskiej także wiersze, spod znaku bardzo dobrej poezji. Muszę powiedzieć, że ta forma przekazu zapisów pamięci jest szczególnie poruszająca. Jeden z jego utworów przytoczę w całości, proszę wczuć się w serca i dusze tych małych dzieci w Auschwitz-Birkenau:

        CEGŁY

        Cztery cegły ze stosu dźwignąłem
        z rampy obok Bramy Śmierci
        i niosę je drogą za długą
        rozpyloną cierpiętnym dreptaniem.

        Cztery cegły piękne, czerwone
        równiutkie dobrze wypalone
        ręce od nich coraz dłuższe się robią
        a droga i świat w oczach wiruje

        Cztery cegły a moc ich trzeba
        by pod chmury dom dźwignąć
        wspaniały albo kościół najeżony
        wieżami, teatr czy też może kino.

        Nasze cegły nie na gmach ogromny
        choć ułożą się hen wysoko
        w komin nowy przez który prowadzi
        jedyna stąd droga na wolność.

        Tysiące więźniów niemieckiego obozu zagłady "odeszło" stamtąd tą barbarzyńską, nieludzką drogą. Gdy mały Bogdan znalazł się w Oświęcimiu, krematoria były już w pośpiechu likwidowane. On, wraz z wieloma świadkami, nie pozwolił ich wymazać z naszej pamięci.
        Bogdan Bartnikowski został niedawno wybrany na członka prezydium Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Czas biegnie nieubłaganie, powoli odchodzą kolejni powstańcy. A mały, dwunastoletni chłopiec z Reduty Kaliskiej, mimo swoich ponad osiemdziesięciu lat, idzie prężnym, zdecydowanym krokiem. Pisarz, literat na skrzydłach pamięci wzniesiony. A ja wciąż słyszę jego słowa: "Nie martw się, będzie dobrze. Nie takie przeszkody w życiu pokonujemy". Jest moim, naszym, niezwykle cennym, wiarygodnym Nauczycielem.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Konserwatysta z rewolucją w butonierce
opublikowany w SL 11 lutego 2013 r.;
w „Myśli Literackiej” - kwiecień 2013 r.

        Kilka lat temu pewna moja przyjaciółka, Haneczka, dzięki tylko kobietom znanym sztuczkom, namówiła mnie do zarejestrowania się na Facebook'u. Byłem oporny przez dłuższy czas, ale ostatecznie szalę na jej stronę przechyliła... literatura. Powiedziała twardo: "Tam są także ci, co piszą... no wiesz, pisarze, poeci maści wszelakiej! Znajdziesz tam paru przyjaciół, a i wrogów, co ciebie z własnej "zagrody wirtualnej" z satysfakcją zbanują. Jak to bywa i w realu, mój drogi Piotrze. Wpisz się!".
        Rejestrując się w portalu społecznościowym zatrzymałem się przy "okienku": <poglądy polityczne>, czy coś w tym rodzaju (nie zaglądam już do swojej "wizytówki"). Mógłbym spokojnie ominąć ten punkt, ale coś mnie chwyciło za palec zmierzający do klawisza "Tab" (szybki przeskok w inny rejon cyfrowego zapisu danych). Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę sięgając pamięcią w nieco skomplikowany rodzinny czas przeszły. Mój ojciec, Kazimierz, przed II wojną światową był Narodowcem, na rozpoczętych w 1938 roku studiach prawniczych na UW związany z falangistami, ale raczej do dyskusji i piwa niż akcji ulicznych skłonny. Mama, Maria Zofia z rodu Baranowskich herbu Runo, pochodziła z rodziny o tradycjach piłsudczykowskich; dziadek w przedwojennym PPS działał, a w 1920 roku "oszukał" poborowych zawyżając swój wiek i bolszewika wraz z armią polską pod Kijów zagonił; potem nawiewał w drugą stronę, ale 15 sierpnia skończyło się szczęśliwie. Wrócił pokornie do szkoły odznaczony za odwagę. W mojej familii liczne i ciekawe akcenty narodowościowe: niemieckie (od kilku pokoleń spolszczonych i patriotów - jeden z nich zginął w Powstaniu Warszawskim służąc w batalionie Zośka); francuskie, jeszcze z czasów napoleońskich; rosyjskie, poprzez małżeństwo jednej z naszych kuzynek z pewnym księciem z Petersburga, niestety, po rozpoczęciu rewolucji bolszewickiej ślad wszelki po nich zaginął; irlandzkie związki w dalekiej Australii (część wyemigrowała na antypody po II wojnie światowej), i podobno, jak krążyły opowieści w zaciszu domowym... tatarskie. No tak, ale to ci, co pod Orłem Białym krew za naszą Ojczyznę przelewali i nagradzani hojnie przez hetmanów i królów byli. "Może stąd nazwisko nasze, z szacunku...?" - dywagowali ci z mieszczańskiej, starej warszawskiej rodziny ze strony ojca.
        Kiedyś zapytałem moją babcię, czy żydowskie jakieś korzenie mamy, ale okazało się, że nie, żadnych nie odkryto. Dziadek (ten spod Kijowa) jako szef rozrządu wody w Warszawie, podczas okupacji niemieckiej musiał przedstawić dokumentację rodzinną cztery, czy pięć pokoleń wstecz. I po mieczu i po kądzieli "naszych starszych braci w wierze", jak ich określił z szacunkiem Jan Paweł II, nie zagościliśmy. Ale ja w swoim życiu sporo fajnych Żydów poznałem i się z nimi przyjaźniłem. A jeden z nich był moim prawdziwym mistrzem w nauce sztuki fotograficznej, za co wdzięczny jestem mu do dziś.
        A więc, co z tymi poglądami politycznymi, narodowymi, itd.? Prawica, lewica, centrowiec...? Kosmopolita jakiś? Społecznik, owszem; "weteran" opozycji solidarnościowej, jak najbardziej, ale to pojęcie z nieco z innej flanki zunifikowanych obecnie zagonów politycznych.
        Podczas "fejsbukowej" rejestracji poczułem się trochę zagubiony i zdezorientowany. Może wcisnąć jednak ten "Tab"? - pomyślałem. Ale to byłoby tchórzostwo, nijakość, bezbarwność i poglądowa bezpłodność. Takie "minus zero do kwadratu" (matematyk ze śmiechu się skręca, ale politolog pokiwa głową z politowaniem). I wtedy sięgnąłem do zapisów historii i przypomniałem sobie słowa arcybiskupa metropolity warszawskiego, św. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego (1822-1895):
        "Polakiem jestem, Polakiem umrzeć pragnę, bo tego chce Boskie i ludzkie prawo, uważam nasz język, naszą historię, nasze obyczaje narodowe za drogocenną spuściznę po przodkach, którą następcom naszym święcie przekazać powinniśmy wzbogaciwszy skarbnicę narodową własną pracą".
        Kanonizowany w 2002 roku przez ogromnie go ceniącego, papieża Jana Pawła II, przed półtora wiekiem wyraził maksymę, która bardzo mi odpowiadała i utkwiła głęboko w sercu. Był zwolennikiem tzw. białych (tradycjonalistów) przed wybuchem Powstania Styczniowego, przed którym przestrzegał. Ale później murem stanął za białymi i czerwonymi i za karę zesłany został przez cara w głąb Rosji. Biali byli tradycjonalistami, czerwoni - nastawieni na radykalne zmiany społeczno-polityczne. Po dłuższym zastanowieniu wpisałem w wąski pasek na Facebook'u: konserwatysta postępowy, po czym wcisnąłem w końcu klawisz "Tab".
        Ponieważ Haneczka zaciągnęła mnie do tego portalu przynętą literacką, postanowiłem odstawić w dalszych dywagacjach politykę i polityków, których kolorystyka ideowa w dzisiejszych czasach jest często niczym mieniąca się tysiącem barw tęcza zmiennych poglądów (punkt widzenia zależny od miejsca siedzenia...), postanowiłem poszukać wzór "konserwatysty postępowego" jak najdalej od naszego podwórka, bez naszych zawiłych naleciałości. I znalazłem... za oceanem.
        Thomas Stearns Eliot (1888-1965), konserwatysta "z rewolucją w butonierce", tak określiłem tego znakomitego poetę, którego życie i twórczość literacka były swoistą mieszanką obrony murów i bastionów tradycjonalizmu oraz burzenia niektórych ich bram. Możliwe? Zapewne Edmund Burke, ojciec konserwatyzmu ewolucyjnego lekko zmarszczyłby czoło, a tradycjonalista, Joseph hr. de Maistre, zareagował nieco ostrzej. Pardon, szanowni panowie, postaram się jakoś to wytłumaczyć.
        Thomas S. Eliot, laureat Nagrody Nobla w 1948 roku, uznawany za jednego z najwybitniejszych poetów XX wieku, urodził się w rodzinie przemysłowca w Missouri (USA), studiował filozofię na Harvardzie, później kształcił się na Sorbonie. Ostatecznie postanowił na stałe zamieszkać i przyjąć obywatelstwo angielskie. To był po wielu wiekach swoisty powrót "syna marnotrawnego" przymusowych osadników purytańskich w Ameryce w XVII wieku. Był ich potomkiem. Jak zaznaczał, nie czuł się obywatelem, ale poddanym tej swojej starej monarchii brytyjskiej. Demokrację krytykował, nie mając o niej zbyt dobrego zdania. Był bardzo religijny, wychowany w rodzinie wyznania unitariańskiego (jego dziadek był duchownym tego kościoła), w Wielkiej Brytanii przeszedł na anglokatolicyzm.
        Wyglądał jak... bankier. Nikt na pierwszy rzut oka nie posądzałby go o jakikolwiek kontakt ze światem poezji; gdzież ten: "rozwiany w nieładzie włos, rozpięta koszula, nie do pary skarpety i nieco błędny, w nieboskłon utkwiony wzrok?" - jak określił tych literatów pewien złośliwy krytyk (do mnie ten przytyk jakby nieco pasował...). Eliot prezentował się jako ortodoksyjna osobowość, także i w stylu ubierania: elegancki garnitur, wykrochmalona biała koszula, kamizelka, zawsze krawat dokładnie zawiązany pod szyją i... getry, co w jego czasach po obu stronach Atlantyku było już śmiesznym "gadżetem tekstylnym". Zawsze starannie uczesane włosy, a na twarzy przeważnie gościł uprzejmy uśmiech. Rzeczywiście, w banku Lloyda, w którym pracował w latach 1918-1926, niczym zapewne się nie wyróżniał. Ale wśród poetów? Byron, Keats, Shelley, Słowacki, Norwid, Majakowski na stole ze spluwą w ręku "strzelający" salwą słów i cała rzesza innych przebiegłaby koło niego, uznając za obcego w ich świecie. Eliot-bankowiec miał poczucie zdystansowanego, subtelnego humoru i kiedyś powiedział: "Świat jest pełen niesprawiedliwości. Bankier może napisać zły poemat, i nic. A niech tylko poeta spróbuje wypisać zły czek...". Tworzył znakomite poematy, a i w czekach był specem, mógłby ww. kolegom i w tym pomóc.
        No dobrze, ktoś zapyta - konserwatysta pełną gębą, zwolennik zachowania i umacniania tradycyjnych wartości, takich jak: religia, naród, państwo, rodzina, hierarchia, autorytet, własność prywatna, pragnący obronić starego porządku z przekonaniem o ewolucyjnym, a nie radykalnym przemianom naszego życia społecznego. A gdzie w takim razie jego "rewolucja w butonierce"? Przecież nawet śladu "pyłku" postępowca na kołnierzu jego marynarki nie ma...
Thomas S. Eliot        W 1923 roku ukazał się w druku jego poemat Ziemia jałowa. Wcześniej już zafascynowani studenci po obu stronach Atlantyku "dekadenckim utworem", rujnującym dotychczasową, nudzącą ich wiktoriańską formę poezji, wyrywali sobie z rąk przedruki na kartkach papieru i publicznie głośno recytowali, śpiewali i wykrzykiwali jego fragmenty. Poemat aluzyjny, niejednoznaczny, pełen tajemniczych zaułków, emocjonalny i bardzo rytmiczny w formie, można powiedzieć - niczym wpadająca w ucho melodia. Starzy krytycy, profesorowie kręcili głowami, zadając pytanie - O co tu chodzi? To niezrozumiałe, niespójne w formie, niejasne... A młodzi, podobnie jak Eliot, sfrustrowani otaczającym ich światem tuż po zakończeniu I wojny światowej, unieśli słowa poety niczym sztandary i ruszyli przed siebie, wytyczając nowy szlak w literaturze. Miłośnik tradycjonalizmu zrewolucjonizował swoim poematem poetyckie pojmowanie i odbiór otaczającej nas rzeczywistości. Wkrótce docenili go niemal wszyscy bez wyjątku, a krytycznym do jego twórczości pozostał... on sam. Był pokornym i skromnym człowiekiem, co jeszcze bardziej wzmacniało jego wielkość.
        Taką postawę życiową przedstawił w poruszającej i wprowadzającej nowy, choć oparty na greckiej tradycji towarzyszenia akcji przez chór, styl dramatu scenicznego w sztuce Morderstwo w katedrze. Historia dwunastowiecznego arcybiskupa Canterbury, Tomasza Becketa, okrutnie zabitego w świątyni z rozkazu króla Anglii, Henryka II. Eliot w lirycznej formie pokazał nie walkę Becketa z królem, lecz z własnym sumieniem. Jak Chrystus, Becket mający swoich kusicieli oferujących mu dobra materialne, a w zamian chcących, aby odstąpił od swych wartości i zasad moralnych. Nie złamał ich do końca.
        Jego kolejny, pisany przez kilka lat, poemat Cztery kwartety zaowocował ostatecznie w pełni zasłużoną Nagrodą Nobla (1948).
        Dla mnie twórczość tego wielkiego Mistrza jest czystym diamentem, choć czasami okrutnie, bezwzględnie zadającym bolesną rysę-ranę w odbiorze otaczającej nas rzeczywistości. Prawda boli. Kiedy przeczytałem po raz pierwszy utwór T.S. Eliota Wydrążeni ludzie, poczułem w sobie jakiś dziwny ból, żal, że tak odbierał rzeczywistość w swoim czasie. A czytając go dziś, odniosłem nieodparte wrażenie, że jest to poemat ponadczasowy. I obrazujący, niestety w sporym zakresie, nasz dzisiejszy świat, w którym (cyt.) "My, wydrążeni ludzie / My, chochołowi ludzie / Razem się kołyszemy / Głowy napełnia nam słoma / Nie znaczy nic nasza mowa / Kiedy do siebie szepczemy". I to niepokojące zakończenie "I tak się właśnie kończy świat / Nie hukiem ale skomleniem" (tłum. Czesław Miłosz).
        Chciałbym jednak zakończyć te rozważania w lepszym nastroju. Thomas S. Eliot lubił dobre trunki i ich nie unikał (jedną z podstaw konserwatyzmu jest przekonanie, że natura ludzka jest niedoskonała). Pijał szczególnie chętnie gin i rozmaite mocne mieszanki alkoholowe, stąd zapewne tytuł jego sztuki: The Cocktail Party. Jego druga żona wspomniała kiedyś w rozmowie z Paulem Johnsonem (historykiem, autorem m.in. książek: Intelektualiści, Twórcy), jak to kiedyś zapytała go, jak powstał wiersz Podróż Trzech Mędrców, którym od młodych lat była zafascynowana. Odpowiedział: "Napisałem go w niedzielne przedpołudnie. Myślałem o nim w kościele, a kiedy wróciłem do domu, otwarłem butelkę Booth Gin, nalałem sobie drinka i zacząłem pisać. Kiedy nadeszła pora lunchu, skończyłem i wiersz i butelkę".
        No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak otworzyć moje ulubione Brandy Stock 84 i wypić za tego wspaniałego tradycjonalistę. Aha, jeszcze o czymś zapomniałem. W butonierkę wkładam mu... rewolucję. W jego wypadku, jakże cenną.
        Z poważaniem dla Thomasa S. Eliota, konserwatysta postępowy na Facebook'u, a i poza nim także,

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Przeczytać wiersze nienapisane
opublikowany w Saloniku Literackim 14 stycznia 2013 r.,
fragment książki pt. „Czy tędy na wyspy szczęśliwe..."

        Londyńskie metro. Na peronie stoi młody, dwudziestodwuletni mężczyzna. Kolejne pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają, zabierając i wyrzucając z siebie tłumy wiecznie śpieszących się ludzi. On czeka na swój ostatni pociąg.
        Kilka godzin wcześniej otrzymał wiadomość od lekarza, która była wyrokiem. Nie widział przed sobą żadnej przyszłości. Z oddali słychać narastający szum i stukot żelaznych wagoników, pędzących po torowisku.
        - Skoczyć, przerwać ten koszmar... - robi krok do przodu i... zatrzymuje się tuż przed krawędzią peronu.
        - Jeszcze nie teraz, za chwilę... - podejmuje decyzję już po raz kolejny. Odmawia to jak mantrę, w rytm znikających pociągów w czeluściach mrocznego tunelu. Nagle odwraca się. Powoli, jakby sprawiało mu to ogromny wysiłek, kieruje się w stronę ruchomych schodów i wydostaje się na wyższy poziom...

        Tym młodzieńcem jest Graham Green, jeden z najwybitniejszych pisarzy brytyjskich XX wieku. Opisał ów dramatyczny epizod ze swojego życia we wspomnieniach "Wracając do źródeł". Diagnoza lekarska - epilepsja, była w Wielkiej Brytanii na początku dwudziestego wieku rzeczywiście wyrokiem. Schorzenie to klasyfikowano, jako chorobę psychiczną i wielu pacjentów z taką diagnozą "lądowało" wówczas na wiele lat w szpitalach psychiatrycznych. Dwudziestodwuletni pisarz był zaręczony, wkrótce miał się żenić. Padaczka dawała w ówczesnym prawie brytyjskim podstawy do unieważnienia małżeństwa. Kariera pisarska, praca dziennikarska w londyńskim The Times też stawały pod znakiem zapytania. Wszystko to spowodowało głęboki stan depresyjny i próbę samobójczą. Graham Green napisał w swoich wspomnieniach: "...pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały, a ja wkrótce po ruchomych schodach wydostałem się na wyższy poziom". Można to odczytać dwuznacznie, również jako wydostanie się z otchłani własnej słabości, ułomności i podjęcie wyzwania rzuconego przez los.
        Pisarz do końca nie pogodził się ze swoją chorobą. Jej piętno odcisnęło się na twórczości, w której zajmował się przede wszystkim problematyką dobra i zła oraz głęboką analizą psychologiczną człowieka. Graham Green powiedział kiedyś: "Każdy twórca jest ofiarą, człowiekiem ulegającym obsesji". Można by tutaj dodać - obsesji własnego cierpienia również.
Sylvia Plath - Przeczytać wiersze nienapisane... art.: Piotr Stanisław Król
   Fot.: P. St. Król
        Choroba, ból, dramat odrzucenia i osamotnienie - jaki mają wpływ na twórczość? Czy są czynnikami motywującymi, inspirującymi, wznoszącymi ku wyżynom sztuki? Czy też są ograniczeniem i przeszkodą. Nie odważyłbym się odpowiedzieć jednoznacznie na tego typu pytanie.

        Ludwig van Beethoven w wieku trzydziestu lat zaczął tracić słuch, co doprowadziło go również niemal do samobójstwa. Mimo osobistego dramatu (głuchy kompozytor?) "wjechał na wyższy poziom". Poświęcił się wyłącznie pracy kompozytorskiej. A dziś kantata finałowa IX symfonii "Oda do radości" rozbrzmiewa, jako hymn Unii Europejskiej. O ile uboższy byłby świat, gdyby twórca nie położył ofiary swojego cierpienia na ołtarzu sztuki.
        Ucieczka artysty od życia jest na swój sposób aktem szczególnego egoizmu. Wznieść się ponad osobisty dramat i uczynić go narzędziem wspierającym swój geniusz. To o wiele trudniejsze, niż ostateczne zamknięcie za sobą drzwi...

        Peter Ustinov, wielki angielski aktor, ale także i dramaturg, w jednej ze swoich sztuk umieścił znamienną scenę. Ludwig van Beethoven pojawia się w tajemniczy sposób w domu współczesnego krytyka muzycznego. Nowoczesny, japoński aparat przywraca mu możliwość słyszenia, dzięki czemu ma m.in. możliwość wysłuchania własnych dzieł.
        W jednej ze scen toczy się dyskusja mistrza z narzeczoną syna krytyka, który jest początkującym kompozytorem. Na pytanie, czy chłopak obdarzony jest talentem, dziewczyna szczerze odpowiada, że nie wie. Beethoven udziela jej takiej oto rady:
        - Pamiętaj, jeśli okaże się, że jest utalentowanym twórcą, bądź dla niego: jędzą, heterą i potworem. Zdradzaj, rzucaj i wracaj do niego i znów porzucaj. Niech cierpi i płacze. Niech tworzy dzieła. Jeśli okaże się natomiast, że jest miernym kompozytorem, bądź dla niego aniołem. Otaczaj go ciepłem i bezgraniczną miłością. Niech będzie szczęśliwy...
        Sztukę zapamiętałem tak sobie, ale ta szczególna rada, włożona w usta starego kompozytora przez autora sztuki, utkwiła mi w pamięci. Szczęśliwy miernota lub cierpiący geniusz? Nie jest to jednoznaczne. Coś w tym jednak "jest na rzeczy", jak się to dzisiaj potocznie określa.

        Niemal czterdzieści lat po dramatycznym epizodzie w życiu Grahama Greena w londyńskim metrze i jego decyzji "wydostania się na wyższy poziom", 10 lutego 1963 roku, pewna bardzo utalentowana, trzydziestoletnia amerykańska poetka kładzie spać swoje małe dzieci, otwiera okno i zamyka za sobą drzwi. Idzie do kuchni i wkłada głowę do piecyka gazowego. Nazywa się Sylvia Plath.
        Poetka stała się legendą i ikoną współczesnych ruchów feministycznych. Więcej niż o jej sztuce mówi się o dramacie kobiety. Tylko tyle. Pozostały białe, nie zapisane kartki papieru. Świat utracił coś znacznie więcej niż życie jednego człowieka.
        Do napisania tego felietonu zainspirował mnie film o tej amerykańskiej poetce, który wszedł na ekrany naszych kin. To tylko film. A ja bym chciał po prostu przeczytać wiersze, których nie zdążyła napisać Sylvia Plath...

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Boże Narodzenie w warszawskich wspomnieniach
opublikowany w SL 25 listopada,
w „Myśli Literackiej” (Nr 51-52 (1912/13), 16-30 grudnia 2012 r.)
w dwumiesięczniku Fundacji „Świat według Ludwika Braille'a" SZEŚCIOPUNKT, Nr 6/11/2016 listopad-grudzień


Kościół pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny widoczny ze skarpy nadwiślańskiej.
        Koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jako sześcioletni brzdąc wracam do domu z "górki Panny Maryi", ciągnąc za sobą drewniane sanki. Z okien domów płyną kolędy, przez firanki rozbłyskują rozświetlone choinki. Kończąc wspinaczkę drewnianymi schodami na stromej skarpie przy ulicy Kościelnej, przechodzę obok jednej z najstarszych świątyń w Warszawie, gotyckiej perły, pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny (stroma górka na skarpie nadwiślańskiej stąd właśnie nosi powszechnie używaną wśród nas nazwę). Zanim skręcę w uliczkę Pieszą, skracając sobie drogę do Rynku Nowego Miasta, przy zbiegu ulic: Freta i Zakroczymskiej widzę kościół św. Franciszka z Asyżu, chwilę później mijam nieduży, ale z bardzo bogatą i powikłaną historią, budynek kościoła św. Benona, a zaraz za nim towarzyszy mojej wędrówce na kolację kościół św. Kazimierza, wraz z przestronnym klasztorem sióstr sakramentek. Zanim zniknę w bramie podwórka przy ulicy Starej, łączącej Rynek ze stromą ulicą Mostową, mój wzrok pada na mury kościoła św. Jacka i klasztoru ojców dominikanów.
        Pięć, góra - dziesięć minut - jeśli trzeba było się zatrzymać, aby zawiązać but, wytrzeć nos lub pożegnać się z głodnymi, jak wilki, kumplami - wędrówki małego dzieciaka w towarzystwie aż pięciu wzniosłych świątyń! Bogactwo nie tylko religijne, ale także historyczne, którego znaczenie docierało do nas powoli, wraz z upływem kolejnych lat.

Zaciszna ulica Piesza, w tle kościół św. Benona.
        Dla urodzonego po wojnie dzieciaka ze Starówki, to była "normalka". Dla tych, którzy ją przeżyli: rodziców, dziadków, tutejszych mieszkańców - to było ponowne narodzenie miasta, a więc Boże Narodzenie miało dla wielu w swojej wymowie swoiste przesłanie oraz szczególną wymowę. Co roku przychodzi do nas na świat Jezus, w którym odnajdujemy wiarę i oparcie, nawet w najtrudniejszych momentach naszego życia.
        A my, małe urwisy, no cóż... Czerpaliśmy radość z prezentów pod choinką, smakołyków na świątecznym stole i zwiedzania licznych tutaj szopek, które były wielką atrakcją. W jednej z nich chcieliśmy nawet buchnąć fajnego osiołka, który wyglądał jak żywy, ale jakaś nerwowa babcia pogoniła nas krzycząc, że jesteśmy "oślimi pacanami". Miała rację, przyznaję. Szczególnie smakowitym deserem było odwiedzenie ruchomej szopki na Miodowej u ojców Kapucynów. Ścisk, pisk, łokcie w natarciu, a potem przyklejenie nosa do balustrady i wielkie jak spodki oczy wpatrzone w wirujący, kolorowy świat wokół cudownej stajenki. Osiołków było też dużo, po jednej i po drugiej stronie...

Rynek Nowego Miasta z piękną świątynią pod wezwaniem św. Kazimierza z klasztorem sióstr sakramentek.
        Z czasem z niesfornych kłapouchów część z nas przeistaczała się m.in. w ministrantów. Wybór był szeroki. Ja postanowiłem służyć do mszy u ojców dominikanów, z praktycznego powodu - było najbliżej. Skok przez płot, bocznym wejściem do zakrystii i gotowy! A poza tym, zakonnicy ci, choć nieco surowi w obejściu, dawali nam grać w ping-ponga, szaleć z futbolówką na klasztornym placyku, lepić bałwany, i w ogóle, fajnie tam było. Z upływem czasu docierało do nas, że przekazywali nam powoli wiedzę i bezcenne wartości duchowe.
        Na religię chodziłem do franciszkanów, zdecydowanie dalej - trzeba było przebiec cały Rynek oraz kilkadziesiąt metrów ulicą Freta. Pięć minut bez skakania przez płoty. Był tam pewien bardzo lubiany w okolicy wśród młodych, ojciec Anatol, który świetnie grał w piłkę, miał niezwykłe poczucie humoru. Czasem poważniał i zadawał nam skomplikowane nieco pytania. Pamiętam, jak dziś, kiedy wskazał palcem na wiszący na ścianie obraz z patronem świątyni i poprosił o odpowiedź - Modląc się zwróceni twarzą do wizerunku świętych, co widzicie: obraz czy coś więcej? Wszyscy zamilkli, a w końcu to ja wstałem, przerywając grę w pinezki z kumplem, i wypaliłem: Obrazy ułatwiają nam zajrzeć w modlitwie na drugą stronę, to są takie swoiste drzwi do Nieba... Sam się zdziwiłem, że tak powiedziałem! Dostałem wielkiego piątala, a wychodząc z klasztoru od strony Zakroczymskiej, dorwał mnie kroczący chodnikiem dyrektor szkoły podstawowej, do której uczęszczałem i warknął - Co tam robisz? Po co tam w ogóle zaglądasz? Matka jutro ma być u mnie w gabinecie! - Ot, takie to PRL-owskie historyjki dnia codziennego. Mama była w gabinecie czerwonego dyra, a ja nadal byłem urwisem z franciszkańskiej ławki na lekcjach religii.

Ulica Zakroczymska, z kościołem św. Franciszka z Asyżu.
        W 1978 roku, w dniu 1 lipca, w tym kościele wziąłem ślub z moją kochaną Elą i wyprowadziłem się do niej na Żoliborz, po czterech latach na Mokotów, gdzie mieszkamy do dziś. A staromiejski pejzaż wciąż w moim sercu i wspomnieniach. Szczególnie w urokliwy, przepiękny czas Bożego Narodzenia. Przejdźmy się powoli po zaułkach, uliczkach i placach tego szczególnego miejsca w Warszawie i odwiedźmy niezwykłe świątynie.
        Na wstępie spaceru krótka informacja - Rynek Starego Miasta i Rynek Nowego Miasta w średniowieczu stanowiły centra odrębnych miejscowości. Warszawa ogrodzona obronnymi murami na przełomie XIV i XV wieku stawała się zbyt ciasna. Rozwiązanie znalazł w roku 1408 książę mazowiecki, Janusz I Starszy, nadając status Nowej Warszawy terenom na północ od Barbakanu, w trakcie do Zakroczymia (wzdłuż dzisiejszych ulic Freta i Zakroczymskiej). Herbem Nowej Warszawy była panna z jednorożcem (na Rynku Nowego Miasta herbowe postacie przyozdabiają XIX-wieczną, żeliwną studzienkę). Starą Warszawę na początku dziejów symbolizowało... kobiece? Nie, męskie popiersie, z głową nakrytą hełmem, w rękach dzierżące tarczę i miecz, ze smoczym tułowiem pokrytym łuskami, z potężnymi ptasimi łapami. Z czasem postać ta ulegała zmianie w płeć piękną, z rybim ogonem. Oba miasta połączono administracyjnie dopiero w roku 1791, a ostateczna forma herbu z uroczą syrenką powstała w 1938 wg projektu artysty grafika, Feliksa Szczęsnego Kwarty.
        Śpiewając kolędę "Bóg się rodzi" zajrzyjmy do najstarszego kościoła na Nowym Mieście, i jednego z najstarszych w Warszawie, na ul. Przyrynek. Został ufundowany na rok przed bitwą pod Grunwaldem, a wyświęcony w 1411. Świątynia pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, zbudowana w stylu gotyckim, jest wspaniałym symbolem tamtych czasów. Oprócz znaczenia religijnego, ma także akcenty patriotyczne. Przed głównym wejściem stoi pomnik Waleriana Łukasińskiego, polskiego oficera, założyciela w 1821 roku Towarzystwa Patriotycznego. W 1822 roku skazany został przez władzę carską na 9 lat więzienia, a nie wyszedł już z niewoli do samej śmierci. Spędził w celach 46 lat. Pod koniec życia napisał Pamiętniki, w których wyraził swoje ogromne oddanie i miłość do Ojczyzny. Warto pochylić przed nim głowę.
        Idąc pieszo ulicą Pieszą, z "Lulajże Jezuniu" na ustach, zajrzyjmy do znajdującego się tam, niewielkiego kościoła. To o sporo lat młodsze dziecko od wcześniej odwiedzanego, powstał w II połowie XVII wieku z inicjatywy Bractwa św. Benona. Pod koniec XVIII w. kościół przejęli redemptoryści. W dramatycznych okolicznościach, w okresie Księstwa Warszawskiego, zostali z niego wydaleni (a nawet z kraju), a budynek świątyni zamieniono kolejno na: koszary, szkołę, magazyn wojskowy, mieszkania, a w końcu fabrykę. Zburzony podczas II wojny światowej został w latach 50. XX w. odbudowany, a w 1958 kard. prymas Stefan Wyszyński dokonał jego uroczystego poświęcenia. Redemptoryści znów sprawują nad nim opiekę. Mały, "pieszy zaułek", a tyle w nim dramatów, historii, które spisać w grubej księdze by można.
        Ciekawe, jakie kolędy lubiły śpiewać dwie przyjaciółki w połowie XIX wieku w pensji sióstr sakramentek, których klasztor stoi obok kościoła św. Kazimierza na Rynku Nowego Miasta (w 1688 r. ufundowany przez królową Marię Kazimierę Sobieską): Maria Wasiłowska i Eliza Pawłowska? "Pobieżeli do Betlejem pasterze"? One pobiegły z czasem w świat literatury: Maria Konopnicka oraz Eliza Orzeszkowa.
        A my śpiewając "Wśród nocnej ciszy" zajrzyjmy do kościoła św. Franciszka przy ulicy Zakroczymskiej. To temu świętemu zawdzięczamy tradycyjne, betlejemskie szopki.
        "[...] Aby przedstawić sobie i ludowi bardziej konkretnie i naocznie tajemnicę Bożego Narodzenia, zapragnął w nocy 24 grudnia 1223 obchodzić święto Narodzenia Pana i posługiwać jako diakon przy uroczystej Mszy wobec plastycznej i żywej sceny żłóbka. Otrzymał na to specjalne pozwolenie papieża. Święty w otoczeniu licznego ludu Bożego przy grocie w Greccio, przy małym nowo narodzonym dziecku, które przyniosła młoda matka z pobliskiej osady, posługiwał jako diakon, ponieważ z powodu wielkiej pokory nie dążył do przyjęcia kapłaństwa. [...]" (cyt.: deon.pl/religia).
        Przy okazji obejrzyjmy niezwykle cenne obrazy w świątyni, niektóre cudem ocalałe, liczące sobie kilkaset lat, m.in. siedemnastowieczne dzieła Matthiasa Kargena z pierwszego, drewnianego kościoła: Stygmatyzacja św. Franciszka oraz Św. Antoni i cud z klękającym osłem.

Ulica Freta, po lewej stronie fragment kościoła św. Jacka, po prawej kościół paulinów pod wezwaniem św. Ducha (po prawej jego stronie „przyklejony” najmniejszy, zarejestrowany budynek w Warszawie pod adresem: Długa 1.
        Idąc ulicą Freta w kierunku Barbakanu, za którym rozciąga się Stare Miasto, wstąpmy do dwóch kościołów: oo. dominikanów pw. św. Jacka (do którego ja przed laty skakałem przez płot) oraz oo. paulinów pw. Św. Ducha. Ten ostatni był początkowo budynkiem szpitala obok skromnej, niewielkiej świątyni. Po zburzeniu podczas potopu szwedzkiego, 22 sierpnia 1664 r. kościół oddany został oo. paulinom. Stąd co roku rusza warszawska pielgrzymka do Częstochowy. A ciekawostką jest przylegający do kościoła po prawej stronie najmniejszy budynek w Warszawie, przy ulicy Długiej 1. Historia tego niezwykłego obiektu też warta opisania w dosyć sporej publikacji, ale ja w tym miejscu wspominam go jako ulubiony kiosk, w którym papierosy się za młodu kupowało i popalało po kątach. Do spowiedzi za te "grzeszki" było bliziutko; obok schodki i konfesjonał czekał.
        Dalsza droga w bożonarodzeniowym klimacie szeroko otwarta: na ulicy Świętojańskiej - Bazylika Archikatedralna pw. Męczeństwa św. Jana Chrzciciela, a obok Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej, Patronki Warszawy (oo. jezuitów), na ulicy Piwnej św. Marcina, a w okolicach Starego i Nowego (ale niewiele starszego wiekiem) Miasta zapraszają liczne świątynie m.in. wzdłuż Traktu Królewskiego. A na ulicy Miodowej ruchoma szopka w dolnym kościele oo. kapucynów, warta nadłożenia drogi, nawet jak bolą już nas co nieco nogi.
        Wracam do początku mojej wędrówki, przy kościele pw. Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, przy ul. Przyrynek. Przed wiekami była to świątynia tutejszych rybaków. A więc kończę krótką "rybacką" historią, którą przeczytałem w jednej ze świątyń i utrwaliłem w swojej książce pt. "Czy tędy na wyspy szczęśliwe..." (2008). Szopka z maleńkim Jezusem, a obok w kościele - Krzyż... Narodziny, to początek drogi każdego z nas, podczas której czasami zadajemy sobie to pytanie "starego rybaka". A odpowiedź? Zachowajmy ją w bożonarodzeniowych, nowo- i staromiejskich wspomnieniach:
        Rzecz dzieje się gdzieś nad morzem. Stary, schorowany rybak widzi, że nadchodzi jego kres. Idzie ostatkiem sił na morskie nabrzeże, siada obok swojej wiernej towarzyszki życia - starej rybackiej łodzi i zamyka oczy. Obok niego pojawia się Chrystus. Podaje mu rękę, podnosi i dalej idą razem wzdłuż piaszczystego brzegu. Rozmawiają. Na granatowym, pełnym migoczących gwiazd niebie, pojawiają się kolejne obrazy z życia rybaka. I nagle zauważa on rzecz dziwną. Otóż, gdy na niebie widać sceny z jego życia, gdy był szczęśliwy, gdy dobrze mu się powodziło - na piasku pozostają dwie pary ich śladów. Gdy natomiast widoczne są sceny, gdy był chory, cierpiący, opuszczony, biedny - na piasku odciskają się tylko jedne ślady stóp. Zdziwiony i poruszony mówi z żalem do Jezusa:
        - Panie, dlaczego mnie opuściłeś?
        - Czemu tak mówisz, nigdy ciebie nie opuściłem, zawsze byłem przy tobie.
        - Panie, to dlaczego gdy pojawiają się sceny, gdy byłem szczęśliwy, na piasku są nasze dwie pary stóp, a gdy widać sceny z życia, gdy byłem nieszczęśliwy, pozostają tylko moje?
        Jezus odpowiada mu na to tak - Dobry człowieku, dlaczego zwątpiłeś? Te ślady są MOJE. Bo gdy byłeś chory, cierpiący, opuszczony i biedny, JA podnosiłem ciebie i niosłem przez życie na rękach!

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Józef Ignacy Kraszewski
- wielki wędrowiec z piórem w ręku
„Myśl Literacka”, opublikowane we wrześniu 2012 r.

        Przyszedł na świat w dniu 28 lipca 1812 roku. Nie w zaciszu domowym majątku jego rodziców, Jana i Zofii z Malskich, Dołha koło Prużany na Grodzieńszczyźnie, lecz w jednym z warszawskich hoteli. W tym czasie rozpoczął się tzw. "marsz stu narodów" na Moskwę w wojnie francusko-rosyjskiej. Jego mama, będąc w ciąży, postanowiła schronić się na jakiś czas w tym mieście, obawiając się zawieruchy, rabunków i wszelkich z tym związanych zagrożeń. Niezwykła wędrówka przez życie zakończyła się w dniu 19 marca 1887 roku także... w hotelu, podczas kolejnej ucieczki, tym razem przed groźbą osadzenia w więzieniu za szpiegostwo (w służbie francuskiej, sojusznika jego ojczyzny, będącej pod rozbiorami). Ostatnim przystankiem wędrowca z gęsim piórem w ręku (żadnego innego nie uznawał) była Genewa w Szwajcarii.
Józef Ignacy Kraszewski        Był najpłodniejszym pisarzem w historii naszej literatury. Opisując jego dorobek pisarski, i nie tylko, mógłbym wypełnić do końca ramy tego artykułu, a więc pozwolę sobie tylko w skrócie: wydał ponad 220 powieści, około 150 nowel i opowiadań, 20 sztuk scenicznych, ponad 20 tomów prac historycznych, kilka relacji z podróży, ponad 10 tomów publicystyki społeczno-politycznej, kilka tomów poezji, ponad 20 przekładów z języków: angielskiego, francuskiego, niemieckiego, łaciny i włoskiego; napisał kilka tysięcy felietonów, artykułów, recenzji, które umieszczał do więcej niż setki czasopism. Napisał kilkadziesiąt tysięcy listów, z których opublikowano dotąd zaledwie niewielki ich ułamek. Uff... to nie wszystko. Pasjonował się grafiką, w tym najchętniej rysował pejzaże i architekturę (do dziś ocalało ponad 1600 jego prac), czasami łapał za pędzel i malował obrazy olejne. Kochał muzykę i nie wyobrażał sobie dnia bez spędzenia godziny przy fortepianie. Pisał recenzje z koncertów i oper, uznawane przez krytyków za profesjonalne perełki. Podróżował po całej niemal Europie. Aktywnie zajmował się sprawami społecznymi i politycznymi, za to drugie trafiał nie jeden raz za kratki. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden ważny szczegół - często "płynął pod prąd" w ogólnie panujących poglądach ówczesnych salonów. Miał swoje wyrobione poglądy i zdecydowane opinie, za które wielokrotnie był ostro krytykowany, nawet przez władze kościelne.
        W dzisiejszych czasach cyfryzacji, elektronicznych zapisów, oplatającej świat sieci internetowej trudno jest zrozumieć, jak ze skromnym, gęsim piórem w ręku można dokonać tak ogromnego dzieła na niwie literackiej. Stara zasada: festina lente nie jest dziś na topie. "Śpiesz się powoli" zastępujemy często nową: "śpiesz się jeszcze szybciej". A efekty? No cóż, trochę mnie poniosło w dywagacjach. Reset, i wracamy do Józefa Ignacego Kraszewskiego.
        Pochodził z zamożnej i kulturalnej rodziny ziemiańskiej. Jako najstarszemu z czworga rodzeństwa przysługiwało mu prawo objęcia i zarządzania majątkiem. Uczeń w Białej, wówczas Radziwiłłowskiej, a teraz Podlaskiej, następnie w Lublinie i Świsłoczy. Pasjonował się głównie czytaniem. Z nauką czasem szło mu na bakier, zdarzyło mu się powtarzać jedną z klas. Ale żadnych problemów z czytaniem książek. Wręcz przeciwnie, on je po prostu "połykał". W pamiętnikach wspominał tamte czasy, jako: "ustawiczne na nie polowanie". Obok dzieł z górnej półki literackiej pochłaniał także i liche, ale popularne wówczas romanse. A oprócz tego dziesiątki gazet i czasopism z różnych krajów, w różnych językach, które systematycznie abonował. Pochłaniał z wielkim apetytem zapisane słowa, a sam również utrwalał je w impressyach, jak to wówczas określano. Pióro, kałamarz, notatnik stały się nieodłącznymi towarzyszami jego drogi życiowej.
        W 1829 roku rozpoczął studia w Wilnie, najpierw na wydziale medycyny, który szybko porzucił na rzecz literatury. Rozpoczął od przekładów Plutarcha i Plauta, opracowań historycznych miasta Wilna. Miał zadatki na niezłego naukowca. W międzyczasie napisał swoją pierwszą powieść pt. "Pan Walery", którą pewien wydawca natychmiast od niego kupił. I to zapoczątkowało jego niezwykłą karierę literacką. Żył w czasach powstawania wielkiej poezji romantycznej. Sam postanowił ją przekształcić w prozę, nadrabiając spore niedostatki w tej dziedzinie w Polsce. Przed nim wydanych zostało około sto powieści, nie najwyższych lotów. On zmienił ten kierunek obierając dobry szlak, można powiedzieć - otworzył bramę następnym pisarzom, Sienkiewiczowi, Prusowi i wielu innym.
        Nie były to łatwe czasy. Odczuł to wkrótce na własnej skórze. Wybuchło powstanie listopadowe, a on - działając w jednej z organizacji patriotycznych - został w grudniu 1830 roku osadzony wraz z kolegami w więzieniu. Ominęły go walki w bitwach i potyczkach, ale groziło wcielenie w tzw. "sołdaty". Na szczęście miał obrotną babcię, która powołując się na jego słabe zdrowie (to był fakt, ale też niejeden raz później argument do wywinięcia się zza kratek) wywalczyła warunkowe zwolnienie wnuka. Pod dozorem policyjnym mieszkał dalej w Wilnie. Wiele tysięcy rodzin zostało wówczas wywiezionych na Kaukaz bez prawa powrotu. Na swojej drodze miał sporo szczęścia w nieszczęściu, trzeba to przyznać.
        Dla młodego literata traumatyczne doświadczenie klęski powstania listopadowego zapoczątkowało nowe spojrzenie na Polskę rozdartą przez trzech zaborców. "Nie czyn zbrojny, ale działalność kulturalna, naukowa, społeczna winna być głównym celem patriotycznych Polaków - to właśnie ona miała za zadanie utrzymywać świadomość narodową, a pisarz, publicysta powinien być przewodnikiem społeczeństwa, powinien diagnozować i wskazywać drogę. Literatura w czasach zaborów zastąpić miała wszelkie instytucje kulturalne, społeczne, polityczne, które w normalnych warunkach kształtowały społeczeństwo. Twórcy dzierżyli rząd dusz". To dosyć patetyczne stwierdzenie stało się przewodnią ideą twórczości Kraszewskiego. Pióro miało zastąpić miecz i skutecznie bronić skarbnicy wartości wywodzących się z naszej historii i stwarzać nadzieję na odrodzenie Ojczyzny, gdy przyjdzie na to czas.
        Rozpoczyna się jego bardzo intensywna działalność w świecie literackim, publicystycznym, wydawniczym. Stabilizuje się życie rodzinne. W 1839 roku wydana zostaje jego powieść pt. "Poeta i świat", przełożona na siedem języków za życia autora. W tym samym czasie przygotowuje do druku dwa tomy Poezji. W 1836 roku zapoczątkowana została jego długoletnia współpraca literacka z "Tygodnikiem Petersburskim".
        W latach 1837-1860 mieszka na Wołyniu. W 1838 roku bierze ślub z Zofią Woronicz, z którą miał czworo dzieci: Konstancję, Jana, Franciszka i Augustę Marię. Dzierżawi majątek Omelno, zajmuje się gospodarowaniem majątków w Gródku, Hubinie, by w końcu osiedlić się w Żytomierzu. W tym czasie ukazują się jego liczne utwory literackie (kolejne powieści, artykuły, relacje z podróży) i redakcyjne (w latach 1841-46 redaguje "Athenaeum. Pismo zbiorowe dotyczące historii, filozofii, literatury i sztuki").
        Lata 1860-1863 to tzw. okres warszawski w jego drodze życiowej. Obejmuje redakcję "Gazety Codziennej", która od 1861 roku nosi tytuł "Gazeta Polska" (dzisiaj też możemy ten tygodnik wziąć do ręki).
        Tuż przed wybuchem powstania styczniowego, ostrzeżony przed groźbą wysyłki na Sybir, wyjeżdża do Drezna, gdzie rozpoczyna się nowy, niezwykle płodny rozdział w jego działalności kulturalnej, a także społecznej i politycznej. Aktywnie działa na rzecz emigrantów z Polski. Pod pseudonimem Bolesławita wydaje powieści związane z powstaniem styczniowym. W 1874-1876 pisze i wydaje słynną "saską trylogię": "Hrabina Cosel", "Brühl", "Z siedmioletniej wojny". W 1876 roku ukazuje się jego słynne dzieło "Stara baśń", które zapoczątkowuje cykl 29 utworów z dziejów Polski.
        W tym czasie często podróżuje po Europie opisując to w licznych reportażach. W 1879 roku zaproszony zostaje do Krakowa na uroczyste obchody jubileuszu 50-lecia twórczości, które stają się ogólnonarodową manifestacją patriotyczną.
        W 1883 roku oskarżony zostaje o szpiegostwo na rzecz Francji, za co otrzymuje wyrok 3,5 roku więzienia. Zamknięty zostaje w twierdzy w Magdeburgu. Chwyta się starej metody, która sprawdziła się w latach studenckich, podczas powstania listopadowego - konieczności leczenia nadwątlonego zdrowia. Za wysoką kaucją otrzymuje zezwolenie na kurację i wyjeżdża do Włoch. "Zapraszany" kilkakrotnie z powrotem do odbycia reszty kary w Magdeburgu, grzecznie, ale stanowczo odmawia. Z powodu trzęsienia ziemi w Italii wyjeżdża do Szwajcarii, gdzie postanawia pozostać i ułożyć sobie na nowo życie. Wynajmuje pokój w hotelu i w dniu 19 marca 1887 literacki wędrowiec odchodzi na wieczny odpoczynek.
        Ogromny dorobek literacki wzbudzał w jego czasach podziw, ale też i reakcje krytycyzmu. Do dziś cytowana jest ironiczna, ale i bardzo celna reakcja Kraszewskiego na stwierdzenie pewnego krytyka:
        - Pisze pan bardzo dużo powieści. Wiele spośród nich to nieudane dzieła, które szkodzą pańskiemu imieniu.
        Pisarz odparł:
        - Bóg stworzył wielu nieudanych ludzi, a jednak nie zaszkodziło to jego imieniu.
        W świecie literatury znamy sporo "pisarzy jednej książki". Przykładem jest zmarły w styczniu 2010 roku w wieku 91 lat, Jerome David Salinger, który pozostawił po sobie jedną, ogromnie popularną, ale wzbudzającą swego czasu w USA wiele kontrowersji, książkę "Buszujący w zbożu". I cały szereg innych twórców, w tym płci pięknej, jak: Margaret Mitchell z kultową: "Przeminęło z wiatrem", Emily Brontë z niezwykle popularną do dziś wśród młodzieży powieścią: "Wichrowe wzgórza". Bunt, ostra krytyka, przedwczesna śmierć - zamykały drzwi wielu pisarzom i pisarkom w ich twórczości. Kraszewski w myśl swojej zasady: "Gnuśność poniewiera tysiące ludzi, praca nie zabija nikogo" - napisał ponad dwieście powieści. Wiele z dobrym "warsztatem rzemieślniczym", w których rozbłysło sporo pięknych pereł pióra.
        Józef Ignacy Kraszewski pozostawił nam swoją wielką skarbnicę literacką. Warto do niej sięgnąć nie tylko w roku jego patronatu, ale także przekazywać kolejnym pokoleniom, jako przykład, jak potężnym orężem, nawet w najtrudniejszych czasach, jest słowo.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Dzieci w pasiakach na straży pamięci
„Myśl Literacka”, dodatek do „Myśli Polskiej”
(lipiec, 2012 r.)

        W dniu 25 kwietnia br. w Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie miało miejsce niezwykłe spotkanie autorskie z Bogdanem Bartnikowskim. Poeta, pisarz, dziennikarz, publicysta wydał już wiele książek, ale ta wywołała ogromne zaskoczenie. To tak dzisiaj można? - zadawało sobie zapewne wielu to pytanie. Przecież mamy już XXI wiek, epokę powszechnej cyfryzacji zapisu słowa! Autor wraz ze swoim przyjacielem, Mirosławem Malcharkiem z Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie, które kończyli jako jedni z pierwszych absolwentów po II wojnie światowej, udowodnili, że nie tylko można, ale i trzeba "wypalać i zachowywać na zawsze w pamięci" ogromny dramat dzieci w pasiakach, małoletnich więźniów obozu Auschwitz-Birkenau. Cyfrowe zapisy są szybkie, ale często ulotne w dzisiejszym zalewie słów. A rękopis?

Wypalone w pamięci - Bogdan Bartnikowski

        Kiedy otworzyłem po raz pierwszy książkę pt. "Wypalone w pamięci" i zacząłem lekturę wiersza "Cegły" poczułem się tak, jakbym czytał pośpiesznie wyrwane z zeszytu kartki papieru w kratkę, zapisane dziecięcą ręką w kąciku obozowego baraku w Oświęcimiu. I te rysunki... druty kolczaste wbijające się w litery, wyrazy, całe zdania... Dawno nie czułem podczas lektury wierszy tak silnej emocji, poruszenia myśli sprowadzających się do jednego, zasadniczego pytania - Dlaczego dorośli, cywilizowani ludzie XX wieku, stworzyli dzieciom takie piekło?
        Bogdan Bartnikowski ma już osiemdziesiąt lat. Wydawałoby się, że po upływie prawie siedemdziesięciu lat od czasu, gdy jako dwunastolatek trafił, po upadku pierwszej dzielnicy Ochota w walkach w powstaniu warszawskim, do obozu w Auschwitz-Birkenau, mógłby już nie wracać zbyt często do tamtych dramatycznych wydarzeń, gdy wraz kolegami w pasiakach z naszytym trójkątem z literą "P" dźwigał codzienni czerwone, dobrze wypalone cegły, które: "...nie na gmach ogromny, choć ułożą się hen wysoko w komin nowy, przez który prowadzi jedyna stąd droga do wolności". Jako jeden z tych, którzy mieli szczęście wyjść na wolność przez bramę obozu, a nie przez wspomniany wyżej komin, czuje w sobie obowiązek zachowania tamtych tragicznych zdarzeń w pamięci, aż do ostatniej chwili życia. A później... cóż pozostanie? Mirosław Malcharek, autor opracowania graficznego tomiku napisał we wstępie: "Te strofy, te linijki powypisywane skrycie na przeróżnych skrawkach papieru (często zbrukanego, jak oświęcimskie życie) odbiły się w matrycy świadomości Bogdana, aby wreszcie uwolnione stać się Poezją...".
        Określenie "matryca świadomości" jest w tym wypadku bardzo trafne. A jedną z nich jest zbiór wierszy w tomiku "Wypalone w pamięci". Pomysł przekazu tych zapisanych odręcznie kartek papieru ma stokroć większą siłę przekazu dla czytelnika niż każda inna, nawet ta najnowocześniejsza z nowoczesnych. Rękopis wiąże się z trudem, na wzór benedyktyńskiej pracy, nie jest to łatwe. Można by szybciej... Ale Mirosław Malcharek podejmując się tego dzieła: "starał się te jego (B. Bartnikowskiego) klisze pamięci zmetaforyzować graficznie", a w nich: "oddzielić grubą kreską udręczoną przeszłość od wegetatywnej doczesności". Gruba kreska odręcznego zapisu pamięci, wypalonego niczym rozgrzanym żelazem w historii ubiegłego wieku. Ku nauce i przestrodze dla następnych pokoleń.
        I jeszcze jedna uwaga na koniec - na spotkaniu prowadzonym przez Andrzeja Zaniewskiego (którego ojciec zginął w Oświęcimiu, gdy miał zaledwie kilka lat) obecni byli przede wszystkim ludzie starsi wiekiem, młodzi duchem (co dało się wyraźnie odczuć w ich gorących, emocjonalnych wypowiedziach). Warto byłoby rozpowszechnić tę książkę wśród młodego pokolenia Polaków. Wymowa słów, wołania ich rówieśnika sprzed kilkudziesięciu lat dobiegającego spod drutów kolczastych, kominów krematorium, zarobaczonych pryczy w baraku, spod luf bezlitosnych oprawców ma siłę o wiele większą niż stos podręczników.
        Historia wypalona na trwałe w pamięci pokoleń - uczy, jak żyć; historia wymazywana z niej - pozwala w naszym życiu wracać na nowo koszmarom przeszłości.

        Bogdan Bartnikowski "Wypalone w pamięci", egzemplarze numerowane na prawach rękopisu, Wydawnictwo Komograf, Ożarów Maz. 2012, redakcja i opracowanie graficzne: Mirosław Malcharek, ISBN 978-83-62769-49-0, stron 72

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



"Refleksje spod mostu"
Korzenie
opublikowany w niezależnym magazynie społeczno-kulturalnym
"InterMosty" Nr 2-3/2011

        Przed laty, przed moim rodzinnym domem rosła smukła, przepiękna jarzębina. Bardzo ją lubiliśmy, podobnie jak ptaki, które zimą zajadały się jej czerwonymi, smakowitymi owocami. Pod nią stała ławka, która była miejscem bardzo intensywnego życia towarzyskiego. Rano siadały tam nasze babcie i robiąc na drutach ustalały zasady i porządek kolejnych dni, po południu zasiadały mamy, starając się nieco ten porządek skorygować, a wieczorem my - podwórkowi "rewolucjoniści", którzy ten porządek często burzyliśmy. Ale z umiarem, bez przesady. W końcu to były nasze rodziny. Jak któryś z nas miał kłopot w zrozumieniu tych zasad, to wkraczali do akcji ojcowie i dziadkowie, by męską twardą ręką udzielić lekcji. Skutecznie. Jarzębina była symbolem tego miejsca, które było często początkiem, a czasem i końcem wielu naszych życiowych spraw, decyzji, planów; radości i dramatów. Tu pulsowało życie, a czasem zawitała i smutna pani-śmierć. Kilka metrów stąd zmarł mój ojciec, kiedy miałem siedem lat. Moja mama często siadała w cieniu tego drzewa, które otulało ją swoim łagodnym cieniem i cichutko szeptało do ucha szelestem gałązek i liści. To było szczególne miejsce. Wszyscy to podkreślali.
        Jakiś czas później jarzębina zaczęła usychać. To był dla nas dramat, szok. Szukaliśmy przyczyny pojawiania się licznych białych plam na ziemi, wokół jej pnia. W końcu odkryliśmy (miejscowi "rewolucjoniści") tajemnicę powolnej jej śmierci. W nocy wychodził ze swojego domu z kubłem w ręku miejscowy prostak, cham do kwadratu (jak go określaliśmy) i wylewał wodę z solą. Musiał to robić systematycznie, od dłuższego czasu. Jarzębina była już właściwie martwa, wyschnięta niemal na wiór. Nasi ojcowie i dziadkowie sprali mu mordę. Nie mogli już jednak uratować tutejszego drzewa-symbolu. Zapytali go - Dlaczego to robisz?! Usłyszeli w pijackim bełkocie odpowiedź, wycedzoną z satysfakcją przez zęby - Bo to mnie wkurwia!
        Mógł wziąć siekierę i próbować ściąć. Bał się tych, którzy ją tak cenili. Postanowił zniszczyć korzenie, po cichu, bydlacką metodą.
        Wkrótce to miejsce opustoszało. Ławka stała nadal. Ale brakowało czegoś, co łączyło tutejszych mieszkańców. Znaku, symbolu, szczególnej aury... Na coraz bardziej zniszczonej ławce gromadziły się za to okoliczne szumowiny, moczymordy, z zabójcą drzewa na czele.

        Europa oparta jest od wieków na wrastających w naszą cywilizacyjną glebę, korzeniach. Są nimi wartości, które były szanowane i bronione z wielkim męstwem i odwagą, w przeświadczeniu, że bez nich rozpadnie się ona jak domek z kart. Jedną z podstawowych wartości był i jest znak krzyża, symbol chrześcijaństwa.
        Polski wkład w jego obronę był ogromny. 12 września 1683 roku wojska polsko-austriacko-niemieckie, dowodzone przez Jana III Sobieskiego, powstrzymały marsz armii Imperium Osmańskiego pod dowództwem wezyra Kara Mustafy, stanowiący zagrożenie dla chrześcijańskiej Europy.
        W 1920 roku polskie wojska pod dowództwem Józefa Piłsudskiego zatrzymały marsz bolszewików na Europę. Gdyby nie było zwycięstwa, w Warszawie, Berlinie, Paryżu, a może także w Madrycie i Lizbonie w kościołach byłyby spichlerze, kina, kluby sportowe z czerwonymi gwiazdami na wieżach. Krzyże wywalono by do piwnic, przetopiono metalowe na szyny kolejowe, rozbito marmurowe w drobny mak, lub wyłożono nimi przedsionki domów notabli partyjnych.
        Wydawałoby się, stare to dzieje. Europejskie drzewo kwitnie w objęciach m.in. przepełnionej humanizmem Unii, a korzenie...
        W połowie marca br. w Wielkiej Izbie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu zapadł wyrok uznający, że obecność krzyży w klasach szkolnych nie ogranicza wolności religijnej uczniów, ani prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami.
        Kto w tym wypadku starał się "kubełkiem wypełnionym wodą z solą" niszczyć korzenie cywilizacji europejskiej? Pewna Finka - Soile Lautsi, mieszkająca we Włoszech w pewnej niewielkiej miejscowości w pobliżu Padwy i walcząca od lat z tym krajem o zdjęcie krzyża ze ściany szkoły, do której uczęszczało dwoje jej dzieci. Przegrała we Włoszech, skierowała sprawę do Strasburga. Proces trwał dziewięć lat, a w obronie krzyża (czyt.: w tym, wartości Europy) stanęły jak jeden mąż, obok Italii: Armenia, Bułgaria, Cypr, Grecja, Litwa, Malta, Monako, San Marino, Rumunia i Rosja. Ktoś zapyta - a Polska, gdzie była? No cóż, zajęta była usuwaniem krzyża z Krakowskiego Przedmieścia w Warszawie, który był dla rządzących, a także (doprawdy, zadziwiające!) niektórych hierarchów kościelnych problemem, "z którym należało zrobić porządek".
        - Miejsce krzyża jest w kościele, a nie na ulicy - pokrzykiwano, przy tej okazji "nie zwracając uwagi" na bydlaków gaszących papierosy na plecach modlących się przed nim starszych kobiet, sikających pod krzyżem odmóżdżonych "medialną papką" chłystków. Sobieski z Piłsudskim zapewne w grobie się przewracają, ale oni to już tylko w zakurzonych podręcznikach historii. Absens carens, a może inaczej - obecni coś ważnego tutaj tracą.
        "Chrześcijańska symbolika to integralna część tożsamości wielu narodów. Krzyż jest obecny na wielu flagach państwowych, nie przez przypadek widnieje także na karetkach pogotowia. Jest obecny w sztuce i architekturze. Jak można odcinać się od własnych korzeni?"* Te słowa wypowiedział adwokat, obrońca zachowania krzyża w szkole w Abano Terme koło Padwy - Joseph H.H. Weiler**. Nie tylko w szkole, konsekwencją zwycięstwa Soile Lautsi mogłyby być o wiele poważniejsze. Krzyż jest przecież na wielu flagach państwowych, np. Szwajcarii, Szwecji, Norwegii, Grecji i wielu innych. W Wielkiej Brytanii kościół jest kościołem państwowym, a królowa Elżbieta II, podobnie jak jej poprzednicy, jego zwierzchnikiem. Podobnie jest np. w Danii (luteranizm). A więc znak krzyża, znak wielowiekowej tradycji w Europie, stanowiący wartość już nie tylko religijną, ale także narodową, miałby zniknąć? A co z królową...
        Joseph H.H. Weiler nie był obecny podczas ogłaszania wyroku w Strasburgu. Był piątek, dzień szabasu. Będąc ortodoksyjnym Żydem nie mógł pozwolić sobie na łamanie zasad swojej religii. Jako jeden z naszych starszych braci w wierze (tak określił ten Naród Jan Paweł II), stanął w obronie młodszych braci spod znaku krzyża, chrześcijan. Braci coraz mniej pewnych swoich własnych wartości, coraz częściej podcinających korzenie własnej tożsamości. Dlaczego to zrobił...?
        Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie wracam znów pamięcią do smukłej, pięknej jarzębiny. Na ławce koło niej siedzieli obok siebie Polacy, ale też i Żydzi. Pamiętam jedną z rodzin tej narodowości, bardzo kulturalną, pełną ciepła i życzliwości wobec wszystkich sąsiadów. Kiedy ten opisany na początku bydlak zniszczył tutejsze drzewo-symbol, skazując go na obumarcie, zagładę, zżyta i skupiona wokół niego od lat społeczność powoli rozeszła się, zamknęła w swoich domach, a niszczejącą ławką zawładnęła grupa wyznawców całkiem innych wartości. I o to mu tak naprawdę chodziło. Wystarczyło zniszczyć korzenie...

        * Cytat z wywiadu Piotra Zychowicza z Josephem H.H Weilerem, „PlusMinus” (Tygodnik Rzeczpospolita), 26-27 marca 2011 r.
        ** Josephe H.H Weiler, ur. w 1951 roku w RPA jest wybitnym specjalistą ds. prawa międzynarodowego. Związany z New York University Law School, wykłada też na wielu znanych uczelniach na całym świecie. Był członkiem komisji prawnej Parlamentu Europejskiego, która przygotowywała traktaty z Maastricht i Amsterdamu. Autor wielu artykułów i książek, m.in. "Constitution of Europe" (1998) oraz wydanej w Polsce "Chrześcijańskiej Europy" (2003), o której napisał ojciec Maciej Zięba: "Profesor Weiler, amerykański ortodoksyjny Żyd, nie obawia się głośno powiedzieć tego, o czym europejskie środowiska akademickie wolą milczeć, a co politycy i media chcą pomijać".


Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



"Refleksje spod mostu"
Ten cudowny słupek!
opublikowany w niezależnym magazynie społeczno-kulturalnym "InterMosty"
Nr 1(2)/2011 (styczeń-marzec)

        W pewnej pięknej krainie, po kilku latach władzy bezlitosnych katów i rębajłów ganiających od świtu do nocy za podejrzanymi cyrulikami, odralniaczami, polito-seksoholikami i innymi podejrzanymi typami nadszedł czas upudrowanej, wypucowanej polityki miłości, cudów i sukcesów na miarę NAJJAŚNIEJSZEGO SŁUPKA.
        W krainie owej zapanował niebiański spokój. I choć znajdowała się ona w centrum rozszalałych tajfunów i cyklonów, nagle stała się zieloną wyspą wśród pełnego raf i niebezpiecznych wirów oceanu. Skromny, przydrożny słupek odmieniony, pięknie pokolorowany, stał się obiektem najwyższej czci i wiary. Słupek w kształcie smukłej, złotej kolumny lub solidnego cokołu rósł, rósł i rósł. Stał się społeczno-medialnym bożkiem.
        Skoro świt władza, jeszcze przed sutym śniadaniem, z niepokojem pytała służbę - Jak tam NASZ SŁUPEK? I kiedy usłyszała kojącą, słodką odpowiedź - Sztywny i wielki jak pal Azji! - rozradowana szła konsumować kanapki z łososiem i kolejne smakowite kąski ofiarowanego jej podczas wyborów ojczyźnianego tortu.
        Lud coraz bardziej narzekał, psioczył, a SŁUPEK rósł i potężniał. Co niektórzy z ludu, bardziej krewcy i pobudliwi, czasem i oberwali pałą po krzyżu, dobrotliwa władza otumaniła ich gazem pieprzowym i przyklejała na czołach naklejkę - "warchoły i chuligani społeczni". SŁUPEK na moment zastygał i ani drgnął. A skoro świt znów władza urokliwej, zielonej krainy karmiona była wieścią - Rośnie NASZ KOCHANY SŁUPEK, jak na drożdżach!
        "Władzoznawcy" z kręgów naukowych zadumali się nad tym niezwykłym zjawiskiem. - Może lud po prostu nie chce powrotu rębajłów i katów? - podrapał się po łysinie jeden z autorytetów, któremu spisywane od lat teorie w kolejnych, grubych tomach pt. "Władza a społeczeństwo" legły z hukiem w gruzach.
        - A może mamy tutaj do czynienia z całkiem nowym zjawiskiem, tzw. odwrotnie proporcjonalnego przyrostu słupka do...
        - Lewego półdupka! - stary profesor zwyczajny machnął ręką i poklepał po plecach młodszego profesora nadzwyczajnego, który zaczął właśnie w notesie wypisywać skomplikowany wzór analityczny, mający rozwiązać socjologiczno-psychologiczną zagadkę.
        Kiedy "słupkowego" zjawiska nie byli w stanie rozwiązać ani naukowcy, ani komisyje śledcze wszelkiej maści, ani wróżki wpatrzone w szklane kule z czarnymi kotami na karku, zapytano w końcu pewnego skromnego literata, co o tym sądzi? Tonący brzytwy się chwyta.
        - Słupki poparcia na zielonej wysepce? Hm, może mamy tutaj do czynienia ze zjawiskiem, hm, organoleptycznym? A konkretnie - węchowym... Może jakiś zapaszek tutaj działa na społeczeństwo?
        - Ciekawa teoria! - stwierdził jeden z "władzoznawców". - Wiadomo, że są, przykładowo, takie kobiece, zmysłowe pachnidła, które u mężczyzn powodują wzrost ich słupków...
        - Pachnidło... Nachodzą mnie tutaj skojarzenia z jedną ze scen w powieści Patricka Süskinda. Chcecie posłuchać? - literat zapytał wpatrzonych w niego mędrców, lekko ogłupiałych całą tą sytuacją. Przytaknęli z zapałem.
        - Miasto Grasse, piąta po południu. Tłum ludzi czeka na wykonanie wyroku na Janie Baptyście Grenouille. Mierząc miarą rankingową - poparcie społeczne dla tego osobnika w tym momencie było równe zeru. Kiedy po długim oczekiwaniu zajechała kareta i skazaniec wysiadł z niej wraz z eskortą - nagle słupki poparcia dla niego drgnęły i skoczyły w górę waląc z hukiem, na maksa, w oznaczenie - 100%. Chwilę później poparcie zmieniło się w szaleńczą miłość, a w końcu w opętańczą orgię. Co było tego przyczyną? Pachnidło, którym wysmarował się bohater książki. Mistrzowski chwyt PR-owy!
        Na naszej zielonej wysepce same "sukcesy": dogorywająca służba zdrowia... O, wiem, wiem panowie! Tutejsza służba szamańska powtarza trzy razy dziennie, że każdego przytuli i wyleczy. Tylko jak się do niej dostać?! Wczoraj stałem z bolącym jak diabli kręgosłupem od czwartej rano po "numerek szczęścia" do tzw. pierwszego kontaktu. I figa z makiem, nie mam szczęścia... Poza tym - padające, niczym kostki domina, zakłady pracy, bezrobocie, rosnące w zatrważającym tempie zadłużenie wysepki i coraz chudsze portfele jej mieszkańców, afera za aferą... A słupki miłości i poparcia dla władzy rosną i rosną. A jeśli nie, to skamieniały, znieruchomiały na amen. Moi drodzy, wciągajmy ostrożnie powietrze nosem i starajmy się wyłowić ten zapach, to cudowne pachnidło, które tak oczarowało większość ludu. Co czujemy? Nieprzyjemny smrodek. A zewsząd słychać hymn uwielbienia: ACH, TEN CUDOWNY, ROZKOSZNY ZAPASZEK!
        "Władzoznawcy" dyskretnie zaczęli poruszać nozdrzami, marszcząc przy tym czoła w zadumie nad tą niezwykłą teorią wygłaszaną przez rozczochranego literata. Ten głośno kichnął, jakby coś nagle podrażniło jego organ węchowy, wytarł głośno kulfoniasty nos i kontynuował:
        - Jan Baptysta Grenouille - jak panowie zapewne pamiętacie - w końcowej scenie obficie oblewa się pachnidłem i zostaje przez przypadkowo napotkanych przedstawicieli tzw. nizin społecznych zjedzony do ostatniej kosteczki. Z MIŁOŚCI... Ja na miejscu rozsiewaczy tego pachnidła, to znaczy się - smrodku - już zacząłbym się bać!
        Skromny literat wcisnął czapkę na zmierzwione włosy, ukłonił się i ruszył przed siebie pozostawiając zdumionych "władzoznawców" z dylematem: wąchać dalej, czy zatkać nosy?
        A w pięknej, zielonej krainie po jakimś czasie wiele się zmieniło. Na lepsze, na gorsze. Niezmienione pozostały tylko słupki. Przydrożne.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



"Refleksje spod mostu"
Towarzysze ewolucyjni* łączcie się!
opublikowany w niezależnym magazynie społeczno-kulturalnym "InterMosty"
Nr 1/2010 (październik-listopad-grudzień)

Sevilla, 2055 rok

        Kurier z firmy UHAHA zatrzymał się przed wejściem do domu profesora Roberto Jose Afficollasa i otarł pot z czoła. Mimo ukończenia z wynikiem celującym obowiązkowego kursu lingwistycznego wciąż miał poważne trudności w porozumiewaniu się w nowym, oficjalnym języku Unii Europejskiej z wybitnym naukowcem i wielkim, światowym autorytetem w dziedzinie prawa ewolucji stosowanej. Westchnął i nacisnął dzwonek.
        - Pan profesor jest teraz w ogrodzie. Pozwól młodzieńcze za mną.
        Czekoladowa piękność ubrana tylko w skąpą spódniczkę z ekologicznego materiału imitującego liście avocado zaprowadziła go do wielkiego ogrodu, zaprojektowanego przez znanego katalońskiego architekta Ubuto, który preferował styl "wrrha uhm mmia", co w tłumaczeniu na język hiszpański znaczyło: "un machete y una selva" (pol.: "maczeta i dżungla"). Zanim ruszył na poszukiwanie wybitnego naukowca w gęstym buszu spojrzał z zachwytem na czerwone korale pięknie układające się na nagich, kształtnych piersiach służącej. Podziwiał chyba trochę zbyt długo, gdyż zniecierpliwiona wcisnęła mu w rękę wielką maczetę i odchodząc powiedziała - To na wypadek, gdybyś miał kłopoty w odnalezieniu drogi powrotnej...
        Ruszył przed siebie wąską ścieżynką wijącą się wśród tropikalnej roślinności. Co chwila wołał w oficjalnym, europejskim języku nowożytnym - "ahuaa prufuu Afficollas!", wydymając z szacunkiem wargi i pomlaskując przy słowie "prufuu", co w języku hiszpańskim znaczyło: "Profesor" (w języku z nadwiślańskiej krainy - podobnie). Odpowiadały mu tylko bajecznie kolorowe papugi naśladując skrzecząco - "ahuaa prufuu, ahuaa prufuu..." - nie wydymając przy tym z szacunkiem dla wybitnego naukowca w dziedzinie prawa ewolucji stosowanej swoich zagiętych, sztywnych dziobów. Za to z ochotą upstrzyły mu koszulę i gęstą, czarną czuprynę. Nie narzekały na zaparcia.
       Po kwadransie zgubił gdzieś ścieżynkę i wpadł w panikę. Wymachiwał energicznie "el machete", przedzierając się przez "la selva" i rozglądając się na wszystkie strony. Popełniał kolejny już raz w tym miejscu podstawowy błąd w zakresie orientacji - nie zadzierał od czasu do czasu głowy do góry. Jakaś podstępna, kolczasta roślina rozdarła mu koszulę i podrapała twarz. Wściekł się i już chciał ją ściąć przy pomocy "el machete", gdy nagle poczuł, że coś spadło mu na głowę. Była to skórka od banana. Po chwili wylądowała koło niego następna. Spojrzał w górę i odetchnął z ulgą. Profesor Roberto Jose Afficollas, trzymając się jedną ręką grubej liany, drugą wyjmował z zawieszonej dużej torby na krótkiej, owłosionej szyi kolejny obiekt badań nad wpływem konsumpcji owoców na grawitację Małp Wielkich, "towarzyszy ewolucyjnych" homo sapiens. Chyba coś zaszwankowało w proporcjach konsumpcyjno-grawitacyjnych, gdyż nagle liana urwała się i stary szympans "prufuu" wylądował na plecach kuriera z firmy UHAHA.
Profesor Roberto Jose Afficollas        - Auu! Mierda! - młodzieniec zaklął i rzucił paczkę wypełnioną bananami z Republiki Środkowoafrykańskiej. "Prufuu" Afficollas chwycił przesyłkę i wskoczył na drzewo w celu podjęcia kolejnych dociekań naukowych, które wkrótce miały "zaowocować" Nagrodą Nobla. Pod wieczór kurier z obłędem w oczach, machając na oślep "wrrha", czyli tłumacząc na hiszpański - "el machete", znalazł się przed domem profesora. Czekała tam na niego lekko już zaniepokojona, czekoladowa piękność. Minął ją nie patrząc nawet na jej czerwone korale na kształtnych piersiach w kolorze czekolady Milka, co wyraźnie wskazywało na szok pourazowy.
        - Proszę chwilę zaczekać! - zawołała. Dogoniła go przed drzwiami wejściowymi i wcisnęła w rękę pieniądze oraz kartkę papieru. Na ulicy wepchnął banknoty do kieszeni i zerknął na papier. "Zamówienie - banany z Wybrzeża Kości Słoniowej. Ilość - 25 kg. Zamawiający - Profesor Roberto Jose Afficollas. Dostawa..."
        - Puta! - zawołał na cały głos wymachując pięściami w stronę domu profesora.
        - Mummuha brrrr (hiszp. - Documentos por favor; pol. - dokumenty proszę) - goryl..., to znaczy "towarzysz ewolucyjny" w stopniu sierżanta policji położył potężną łapę na ramieniu kuriera. Młodzieniec znając już zasady panujące w "mmia" czyli "la selva" (tzw. "zasady dżungli") wykazał się refleksem. Wyjął szybko pieniądze i wcisnął "towarzyszowi ewolucyjnemu", czyli Wielkiej Małpie w łapę. Genetycznie niewiele różniła się od homo sapiens. W końcu też była już w myśl ustawy - homo. Wzięła i poszła kupić sobie banany i wódkę. Wieczorem miał być transmitowany mecz piłki nożnej, na który jak zawsze czekała cała Hiszpania - FC los Monos del Rey (FC Małpy Królewskie) z FC Barcelona.

Warszawa, 2010 rok

       To był tylko mój jakiś "poplątany futurystycznie" sen... A może jednak... Któryś raz już oglądam mój ulubiony film pt. "Goryle we mgle" Michaela Apteda z rewelacyjną Sigourney Weaver w roli głównej. Trzeba przyznać, że rewelacyjnie zagrali też nasi "towarzysze ewolucyjni", jak ich określa m.in. obecny premier Hiszpanii Jose Luis Rodriguez Zapatero. Na tę piękną scenę czekam zawsze z niecierpliwością - zastygłe nieruchomo, niczym wielkie posągi, goryle na zboczu wzgórza w porannej mgle, wpatrzone w dal, z jakimś szczególnym, im tylko znanym, zamyśleniu. Zastanawiają się nad pozyskaniem równych uprawnień z homo sapiens? Po jaką cholerę im to?! A może Zapatero chce w dowód wdzięczności ich głosów w kolejnych wyborach parlamentarnych? W końcu to są prawie ludzie, muszą mieć swoje prawa i... obowiązki. No właśnie. A jak któryś z "towarzyszy ewolucyjnych" da w mordę homo sapiensowi - to paragraf i do ciupy? A jak krzywo spojrzy na murzy... pardon - afroamerykanina, to będzie niepoprawność polityczna i ostracyzm społeczny? A jak klepnie w tyłek blondynkę w autobusie, to będzie posądzony o molestowanie?
        Kilka genów różnicy - jakie to szczęście - może myśli sobie niejeden Gorilla na zboczu afrykańskiej góry, zatopiony w refleksyjnych rozważaniach oraz wtopiony w poranną mgłę. A może nadać tym osobnikom homo sapiens nasze prawa i obowiązki? Zamiast skakać po Parlamencie Europejskim i ustanawiać normy dotyczące kąta zagięcia banana niech poskaczą, jak my, po drzewach! Kiedyś to przecież robili całkiem nieźle, ci nasi, jak im tam - "towarzysze ewolucyjni"...

        * "Towarzyszami ewolucyjnymi" określił m.in.: szympansa, goryla, orangutana Pedro Pozas - dyrektor Projektu Wielkich Małp, realizowanego przez filozofów i naukowców, którzy twierdzą, że zasługują na te same prawa, które mają ich najbliżsi "genetyczni krewni" - homo sapiens.
        Jak podały jakiś czas temu media - hiszpańskie małpy są o jeden krok od przyznania im praw… człowieka. Małpy mają dostać takie samo prawo do życia i wolności jak ludzie.
        - To historyczny dzień w walce o prawa zwierząt i obronę naszych "ewolucyjnych towarzyszy", który zapisze się w historii ludzkości - podkreślił Pedro Pozas. Wielkie Małpy to "biologiczna rodzina", do której należą między innymi szympansy, goryle, orangutany... jak również i ludzie.
       Tak na marginesie - w Szwajcarii grupa ekologów zastanawia się już nad wprowadzeniem równych praw dla roślin polnych, kolejnych "towarzyszy z biologicznej rodziny"...


Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Noblista z pianką
opublikowany w "Myśli literackiej" i w Saloniku 19 lipca 2010 r.

        Książka jest w dzisiejszych czasach towarem sąsiadującym w supermarketach np. z makaronem dwu- lub czterojajecznym, szamponem przeciwłupieżowym w promocji do czasu wyczerpania zapasów magazynowych lub całkowitego wyłysienia klientów. Ostatnio Wojtek Cejrowski, jak przystało na prawdziwego „Gringo wśród dzikich plemion”, wylegiwał się obok hamaków, sześciopaków piwka i kolorowego stelażu z nakładkami wibracyjnymi Durex Play. Jak wiadomo. większość mniej lub bardziej dzikich plemion w naszej globalnej wiosce wyposażona w dzidy... przepraszam, to znaczy - płatnicze karty kredytowe, poluje z zapałem na tłuściutkie promocje. Piwko, kwiecisty hamaczek, grające na naszych zmysłach gumki... Przyjemnie, miło i wygodnie, w cenie całkiem przystępnej.
        Szkopuł w tym, że przyjemnie i tanio nie oznacza jednocześnie spełnienia naszych osobistych preferencji, upodobań i przyzwyczajeń. Szczególnie w zakresie literatury. Nie gustuję specjalnie w wampirach, szczególnie po atakach podczas joggingu na moje łydki i aortę szyjną małych, ale wściekle krwiożerczych bestii w Lesie Kabackim. Omijam więc szerokim łukiem długą półkę zawaloną bestsellerami Stephenie Meyer. Pozostawiam młodym, podnieconym dzierlatkom figlowanie z osiłkami z ciemnej strony mocy. No... gdyby może jakaś blond-wamp puszczała oko z którejś z okładek, to może bym ją i... przekartkował. Na kolejnej półce puszczają za to oko z „pijarowskim wdziękiem” nawiedzeni i pełni przesłodzonych frazesów politykierzy różnej maści. Wywiady rzeki, wspomnienia i zawodzenia, zamierzenia, wizje i prowizje (do ich kieszeni oczywiście). Kolejny szeroki łuk i z coraz mniejszą nadzieją zerkam na kolejne półki. Poradniki: jak osiągnąć karierę w dwunastu krokach, jak schudnąć dziesięć kilo w tydzień, opis metody jednoczesnego osiągania szczytu we dwójkę, a nawet we trójkę. Oczywiście Mount Blanc. Uciekam dalej i trafiam na trzystustronicową kuchnię azjatycką z doklejoną paczką błyskawicznej zupki chińskiej. Ponieważ wolę swojską ogórkową dałem sobie w końcu spokój z tą antyksięgarnią. Dorzuciłem do koszyka dwa makarony w cenie jednego, szampon chmielowy (pasował do sześciopaka „Wojaka”) i udałem się do kasy. Zapomniałem kupić gumki. Do żucia naturalnie. Chciałem już się cofnąć, ale przyszło mi do głowy, że w automatach oprócz Fanty i kawy ten asortyment też jest dostępny.
        A książka z automatu? Zamiast bezskutecznie szukać swojej ulubionej, opędzając się wśród półek od natrętnych, napalonych wampirów, nachalnych political-pismacs, w oparach kuchni zza chińskiego muru - można by było wystukać na specjalnej klawiaturze tytuł, autora i po kilkunastu minutach wyskakiwałaby pięknie oprawiona, której za nic nie uświadczysz w towarzystwie marketowym. Marzenie? Skąd! To fakt!
        Espresso Book Machine wprowadzona przez firmę On-Demand-Books to coś, co zapewne wkrótce zrewolucjonizuje rynek księgarski i branżę wydawniczą (lub je z kretesem położy na łopatki). Jakiś czas temu w londyńskiej księgarni Blackwell's ustawiono urządzenie wielkości dużej kopiarki. Obsługa bajecznie prosta - z komputerowej listy 400 tys. tytułów (ta liczba będzie rosła w postępie geometrycznym) wybieramy potrzebną pozycję, naciskamy guzik i czekamy. Otrzymujemy gotowy tom: wydrukowany błyskawicznie (105 stron z ilustracjami na minutę), oprawiony w kolorową kartonową okładkę, przycięty do poręcznego formatu. Koniec z wyczerpanymi nakładami, rozpaczliwym szukaniem po antykwariatach i księgarniach ukochanych książek. Na lotniskach, dworcach umili nam oczekiwanie mała czarna z jednego automatu, książka „wystukana” z sąsiedniego i coś tam jeszcze z innego. Zanim dojdziemy do wprawy z tymi manipulacjami możemy wrócić do poczekalni z jakimś zacnym Noblistą z pianką pod nosem i cappuccino owiniętą lakierowaną obwolutą. Może też się coś w systemie komputerowym urządzenia pomieszać i wyskoczy nam składanka: „Sztuki kochania” Owidiusza oraz Wisłockiej, przedzielone fragmentami książki „Sztuka” Umberto Eco. Może być w przyszłości z tego przypadkowego egzemplarza biały kruk!
        Miejmy tylko nadzieję, że kochliwe wampiry Stephenie Meyer i tym podobne osobniki nie zawładną bez reszty tym obszarem oferty kulturalnej. Że dla wielu znakomitości literackich też się znajdzie tutaj cichy kącik. A niech tam! Mogą być nawet przy „gumkach” Durex Play, bezcukrowej „żujki” Cool Mentos, niskokalorycznej Coca-Coli i chipsach o smaku bekonu. Wszystko dla ludzi. Nobliści też.

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



Brykamy proszę państwa, brykamy!
opublikowany w Saloniku Literackim, lipiec 2010

        Ten felieton oddaję tym razem we władanie postaciom literackim, które zgłosiły się do mnie z zażaleniem na kolejnego ministerialnego "edukatora", a ściślej mówiąc "edukatorkę" [przyp. aut. - ingerencja w szkolne półki lektur prowadzona przez władzę PO-PSL w Polsce po 2007 roku, żałosne...], która postanowiła ograniczyć ich prawo wolnego i nieskrępowanego dostępu do latorośli szkolnej. Powyłazili z kart zakurzonych książek na półkach bibliotecznych... i się zaczęło! Oj, zaczęło...!
        - Chce pan może polizać miodku, ale tylko troszeczkę, błagam... - Pierwszy wgramolił się na moje biurko Miś Puchatek trzymając w ręku wielki słój. Za nim powłócząc ogonem podążał Tygrysek. - Cholera, co za czasy, nawet brykać się nie chce. - Klapnął ciężko na moim notatniku i westchnął smętnie.
        Po chwili zza grubych tomiszczy Trylogii Sienkiewicza wychylił się Pan Zagłoba, a za nim cała kompania druhów z wielce ponurymi minami. Tylko Roch Kowalski jakiś rozanielony był i Panią Kowalską wywijał nad głową, aż mu w końcu wuj w łeb przyłożył mówiąc: - Schowaj durniu tę swoją chudą babę, szabelkę do pochwy, żałoba przecież w narodzie jest!
        Zaraz za nimi ukazali się Romeo Montecchi i Julia Capuletti, kłócili się o coś zawzięcie. On do niej: - Właź mi tu zaraz na ten balkon głupia, bo ta mowa miłosna mi ze łba wyleci... Ona mu na to:- Sam sobie właź, albo idź się już najlepiej truć, teraz wszystko na skróty w literaturze trzeba nam robić, nie wiesz o tym głupku jeden!
        Kiedy już wszyscy się zeszli zapadła grobowa cisza, przerywana co jakiś czas odgłosami mlaskania Puchatka zza wielkiego słoja i głuchym postukiwanie Kowalskiej o blat biurka.
        - A Pan Michał gdzie? - zapytał Longinus Podbipięta rozglądając się po zebranych.
        - Pan pułkownik po zagonach się ugania... - doszedł z tylnych rzędów głos Luśni.
        - Za Tatarzynem?
        - Nie..., za dziewkami, wiosenka w pełni. Pan Michał mówi, że na tę swoją Baśkę to czekać nie będzie, bo mu ją pewnikiem z historii Pana Henryka ministeryje jakoweś wytną! Do klasztoru też nie ma zamiaru się wybierać!
        - A może byśmy jakiś układ trzymający władzę stworzyli, no... literacką znaczy się? - Cicho zapytał Mis Puchatek. - Albo może miodkiem przekupić by trzeba ministeryję edukatorską?
        - Do ula chcesz trafić głuptasie?! - Zagłoba zaśmiał się.
        - Do ula?! Jasne, że chcę do ula! Tam miodek jest, tylko te pasiaste cholery tną po tyłku, ale co tam! Chcę do ula!
        Zagłoba potargał go delikatnie za ucho i pouczył:
        - W tamtym ulu tną po tyłku pewnikiem, ale miodku tyle co włosów na moim łysym czerepie, głuptasku!
        - Aaa... to nie idę... - stwierdził Puchatek i wsadził łepek do słoja wylizując złociste resztki z dna.
        - Patrzcie no, jakie to czasy nadeszły, teraz tylko bryki i bryki w modzie... - stwierdził ktoś żałośnie w trzecim rzędzie.
        - Bryki...?! - Tygrysek skoczył jak oparzony w górę - Ja kocham bryki, ja brykać sobie cały dzień, Huraaaa! Brykajmy wszyscy, brykajmy! - Zaczął skakać jak sprężyna po całym biurku.
        - Weźcie tego kota-pasiaka stąd, bo mu zaraz ten ogon odstrzelę! - Warknął Luśnia. - Albo na pal wsadzę i upiekę na kolację dla wron.
        Azja Tuhaj-bejowicz zerwał się z miejsca i wrzasnął: - Pal ci dla mnie przeznaczony, a nie dla jakiegoś zwariowanego, brykającego mi tu kocura, panie Luśnia! A jeszcze zawczasu Panią Basieńkę pomacać mi przyjdzie... - Rozmarzył się wznosząc oczy do góry i drapiąc po rybim tatuażu na piersi.
        - O Baśce to Azja zapomnij, o palu też, choć szkoda, bo czekam na to zawsze z niecierpliwością! W brykach szkolnych, czyli w skrótach ministeryjnych, rzec ujmując konkretnie, będziesz pan tylko marnym, nic nie znaczącym epizodem - wyjaśnił Luśnia zerkając łakomie spode łba na dorodnego synalka Tuhaj-beja.
        - Co robić, co tu robić? - Wzniósł do góry ręce zacny Longinus Podbipięta, herbu Zerwikaptur. - Jak ja tych cholernych trzech łbów jednym przepisowym machnięciem na raz nie zetnę, to białki żadnej z miłością nie przygarnę do serca mego! Przysięgać mi się zachciało, idiota jakiś ze mnie! - Zerknął z zazdrością na wdrapującego się właśnie na biurko Pana Michała Wołodyjowskiego, który poprawiając po drodze swoje hajdawery i wąsem zawadiacko poruszając wrzasnął na całe gardło: - Szable w dłoń bracia, szable w dłoń! Ojczyzna nasza wzywa, ministeryje pod półkami nam knują i po zagonach harcują dziewki płosząc, do broni bracia!
        Wszyscy zerwali się jak jeden mąż i za Małym Rycerzem z wielką ochotą i zapałem podążyli: Roch Kowalski wymachując Panią Kowalską-szabelką nad czubem włosów dyndającym nad czołem, Luśnia z szablą i palem pod pachą, Longinus cwałując wielkimi susami z ogromnym mieczem krzyżackim, Zagłoba wymachując potężnym kuflem do piwa, który przezornie wcześniej opróżnił, Romeo biegł chyżo, niczym stumetrowiec, być może dopingowany przez Julkę, która podążała za nim z wielką flaszką z jakąś tajemną miksturą, Miś Puchatek ze słojem na łebku, który na amen mu się na niej zaklinował, a między całą tą zacną drużyną brykał radośnie Tygrysek, trzymając przezornie w łapie swój ogon w obawie przed spełnieniem obietnicy Luśni, który chciał mu go jeszcze niedawno odstrzelić...
        Zapadła cisza. Rozejrzałem się po biurku. Obok starego pióra marki Parker stała jakaś zakapturzona postać. Wzniosła do góry chude, kościste ręce i wzdychając rzekła: - Nie uchodzi, nie uchodzi... - Ksiądz z półki Pana Hrabiego Fredry tu się pofatygował.
        - To ja ich zaraz zatrzymam - powiedziałem i zerwałem się zza biurka.
        - Stój głupcze! - wrzasnął przejmującym głosem ksiądz. - Oni w słusznej sprawie idą bój toczyć i im z serca błogosławię na drogę. Ministeryji edukacyjnej nie uchodzi, nie uchodzi, nie uchodzi... - Oddalając się powtarzał te słowa, jak mantrę. Po chwili zniknął w ciemnych zakamarkach półek z książkami.
        - Nie uchodzi... - powtórzyłem za nim. I powtarzam to do dziś.

*     *     *

      Obecnie, w roku 2016, z półek szkolnych lektur usłyszałem westchnienie ulgi... Jest nadzieja, że klasyka literatury powróci z wygnania. Moi drodzy młodzi Czytelnicy, czas ruszyć z Zagłobą i jego towarzyszami pięknej literatury, wspólną, drogocenną ścieżką Kultury. Tygrysek będzie brykał! Oj, jakże on będzie brykał rozradowany i szczęśliwy!

Piotr Stanisław Król

Powrót do spisu treści



salonik-literacki@piotrstanislawkrol.pl

Powrót do spisu treści


Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved