Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
PROZA


Tutaj możesz zapoznać się z wybranymi fragmentami ksiązek „Tętno miasta” oraz „Czy tędy na wyspy szczęśliwe...”. Kliknij w jedną z poniższych okładkek, aby przejść do spisu treści. Miłej lektury!

Tętno miasta            Czy tędy na wyspy szczęśliwe...


„TĘTNO MIASTA”
wybrane teksty

SPIS TREŚCI:

Część I - BLASKI I CIENIE TAMTYCH DNI
      Roman i Julka z ulicy Bednarskiej (fragment)
      Zyga Nadwiślański
      Rok z życia Jana N.
      Tętno Miasta

Część II - KALEJDOSKOP WARSZAWSKI
      Siedem poranków Alfreda
      Historie z parkowej ławeczki
      Portfel profesora Plato (fragment)
      Matejek, Baniuś i inni
      Koneser
      Kasztany zakwitły, Panie Fryderyku (List do Mistrza)

Część III - SĄ TAKIE MIEJSCA PRZEDZIWNE...
      Mikoła z dworca rajskiego
      Pałac (fragment)
      Okruchy przeszłości


ROMAN I JULKA Z ULICY BEDNARSKIEJ (fragment)
(Rozdział I: Blaski i cienie tamtych dni)

        [...] Kilka tygodni później otworzył z wahaniem list, który wyjął po południu ze skrzynki. Był od Józefa Pajdy. Ręce drżały mu ze zdenerwowania. Zamknął na chwilę oczy i wziął głęboki oddech. Niech się dzieje co chce... trudno, moja wina - pomyślał pełen skruchy. Zaczął czytać:
        „Drogi Mistrzu, Panie Romanie,
        dostałem tydzień temu dwa listy. Jeden nie podpisany, anonim. Drugi od Julii. O anonimie nie będę pisał, ścierwa i kurestwa pełno na tym świecie. Spaliłem w piecu. Drugi, mojej najukochańszej Juleczki przeczytałem sto razy, a może i więcej. Nie będę zdradzał jego treści, prosiła o to. Powiem tylko jedno, ona nie robi z tego tajemnicy, kocha Pana do szaleństwa, Pan podobno ją też darzy uczuciem. Błogosławię wam, bądźcie szczęśliwi!
        Józef P., tramwajarz warszawski”

        Odetchnął z ulgą. Przeczytał list jeszcze kilka razy, po czym schował do szuflady biurka. Usłyszał, jak Julia wchodzi do mieszkania. Był człowiekiem szczęśliwym.

        Bednarska jest cichą staromiejską uliczką, w części bardzo stromą, łączącą Trakt Królewski z nadbrzeżem Wisły. Ludziska wspinają się do góry na ogół powoli, z wysiłkiem, szczególnie ci starsi. Zimą często zjeżdżają na tyłkach po oblodzonych chodnikach. Nie tylko ludzie, konie i samochody także. Julia uwielbiała tę ulicę, czuła się trochę jak w swoich rodzinnych, górzystych stronach. Pędziła jak szalona z góry lub pod górę, a czasem brała pod pachę jakąś staruszkę lub staruszka i taszczyła uszczęśliwionych w stronę Krakowskiego Przedmieścia, odprowadzając czasem niektórych, którym trudno było z nią się rozstać, aż pod drzwi kościoła św. Anny, czy też do sklepu. Cała okolica ją polubiła, nawet tutejszy wikary, który znał Ossowskiego z czasów Powstania. Przymykał oko na "grzeszne życie" bez sakramentu małżeństwa. A w duchu cieszył się, że jego przyjaciel, który stracił wiarę, jak mu kiedyś powiedział, znów odnalazł sens życia. Liczył w skrytości ducha, że kiedyś na powrót odnajdzie w sercu i Boga.
        Często widziano ich jak szli przytuleni do siebie, uśmiechnięci, szczęśliwi. Niektórzy z niedowierzaniem kręcili głowami - niedawno ten człowiek był wręcz wrakiem, ponurym, zgarbionym nieszczęśnikiem. Grywał na pogrzebach ich bliskich, na ślubach nie chciał. A teraz, patrzcie ino...! Na weselisku u Misiaków ostatnio zasuwał. Przyprowadził też jakichś chłopaków z Pragi, Ząbek Band, czy jakoś tak się zwali...
        Ocalała rdzenna ludność miasta oraz napływowa, imigrująca z całej Polski stanowiły ciekawy, socjologiczny konglomerat. Zdarzały się konflikty, czasem wręcz wrogość. Ale to miasto jak powietrza potrzebowało nowych mieszkańców w miejsce tych pogrzebanych pod ruinami, wywiezionych, pomordowanych, a także i tych, którzy wracać nie chcieli. Było to dla nich zbyt trudne, zbyt bolesne.
        Rodziły się też przyjaźnie, rodziła się miłość. Julia Pajda z Podhala i Roman Ossowski - Warszawiak z dziada pradziada - nie zastanawiali się nad socjologicznymi aspektami nowej społeczności miasta. Kochali się. I to było dla nich najważniejsze.

        Tego poranka obudziła go muzyka Czajkowskiego. Wczoraj przez całe popołudnie ćwiczyła ten utwór. Wieczorem gościli na kolacji starego profesora, który był wykładowcą Ossowskiego. Julce Roman powiedział, że to daleki kuzyn z Żoliborza, któremu "niestety, na ucho słoń nadepnął". Gdy już zjedli, wypili kawę, zagrali gościowi kilka utworów. "Głuchy" kuzyn zapalił fajkę i z uwagą słuchał. Myślała, że się jej po prostu przygląda, jak starszy pan na młódkę z głębokim dekoltem. Wieczorem Ossowski odprowadził profesora na przystanek tramwajowy przy trasie W-Z i usłyszał werdykt - Panie Romanie, ta dziewczyna ma talent, proszę z nią dalej pracować, Myślę, że spokojnie może zdawać do naszej szkoły.
        Miał zamknięte oczy, słuchał. Dobrze... doskonale - ucieszył się. Uniósł się na łokciu i spojrzał w jej kierunku. Wiosenne słońce świeciło już mocno, oświetlając ją od tyłu. W pierwszym momencie widział tylko niewyraźnie zarys jej sylwetki. Aureola włosów lśniła, mieniła się w złotych promieniach. Zmrużył oczy, zobaczył jej lekko pochyloną, przepełnioną szczęściem promienną twarz, potem kształtne, obnażone ramiona, ręce... Była całkiem naga... Jej rozchylone, zgrabne nogi obejmowały wiolonczelę. Lekko kołysała się, wydobywając czarowne, miękkie, dźwięki z jej ukochanego instrumentu. Wokół na podłodze leżały rozrzucone w nieładzie nuty i czerwone róże, które dostała wczoraj od gościa z Żoliborza. Zamarł w niemym zachwycie. To było jak cudowny obraz namalowany ręką mistrza. I ta muzyka... Niech ta chwila trwa, niech trwa wiecznie! - wpatrywał się w nią oczarowany.
        - Roman, kochanie? - spojrzała na niego nie przerywając grać. - Czekałam, aż się obudzisz!
        Powoli wstała, odłożyła instrument i podeszła do okna. Uniosła do góry ręce i zawołała - Kocham życie, kocham ciebie, kocham muzykę!
        Chwilę później całował z czułością jej kształtne stopy, jędrne uda, cudowne piersi, łabędzią szyję, Traktował ją zawsze jak księżniczkę. I tak się czuła. Odchyliła głowę do tyłu i cicho jęknęła. Rozwarła nogi, jakby chciała znów objąć nimi wiolonczelę. Objęła jego biodra, wszedł w nią delikatnie, jak zawsze tak delikatnie... Nikt dotąd tak jej nie kochał, nie pieścił, nie traktował tak... subtelnie. Nie jestem przecież kruchą, porcelanową panienką... - pomyślała uśmiechając się i po chwili odpłynęła w niebiańskie obłoki rozkoszy. [...]

Powrót do spisu treści


PORTFEL PROFESORA PLATO (fragment)
(Rozdział II: Kalejdoskop warszawski)

        [...] Namierzył go, gdy wychodził z pobliskiej stacji metra, a nie swojej klimatyzowanej bryki z przyciemnionymi szybami. Błogosławił liczne ostatnio remonty warszawskich ulic, które zmuszały tego typu klientelę do korzystania z komunikacji miejskiej. Gdy tamten wszedł do pobliskiego banku odczekał chwilę, po czym udał się za nim. Podszedł do Działu Informacji i uśmiechając się do młodej, ładnej panienki zaczął ją wypytywać o promocyjne kredyty wakacyjne. Słuchając szczebiotu blondynki kątem oka obserwował jednocześnie każdy jego ruch. To była zawodowa umiejętność - "oczy dookoła głowy". Widział, jak wyjmuje gruby portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki, na nadgarstku przez moment błysnął złoty Rolex. Wyciągnął zwitek banknotów, szybko i sprawnie odliczył kilka i położył na ladzie okienka kantoru. Po chwili odebrał równowartość w zielonych i pokwitowanie transakcji. Całość wsunął do portfela, który po chwili znów zniknął w bocznej kieszeni. Wydawał się być łatwą do upolowania "zwierzyną". Przyjechał metrem w godzinach szczytu i zapewne tą samą trasą będzie wracał do centrum, do jednego z tych nowych, szklano-betonowych wieżowców, pełnych niemal identycznych, zunifikowanych typów, jak ze sztancy. Gdy gość wyszedł już na zewnątrz, uśmiechnął się do szczebioczącej z przejęciem panienki, zerknął wymownie na zegarek, szarmancko podziękował i ruszył leniwym krokiem w kierunku wyjścia.
        Na peronie kłębił się kolorowy, hałaśliwy tłum. Gdy nadjechało metro szybko przesunął się w kierunku namierzonego "celu", Już miał go na wyciągnięcie ręki, gdy ten niespodziewanie cofnął się i nerwowo rozpychając łokciami w ostatniej chwili wyskoczył z wagonu. Po chwili drzwi zamknęły się i wagony z szumem ruszyły z miejsca. Widział jak niedoszła ofiara wbiega po schodach. Coś zapewne mu się w ostatniej chwili przypomniało. A żeby cię pojeba... - nie dokończył w myślach przekleństwa, bo tuż przed nim jakiś facet wyjął z kieszeni portfel, sprawdził zawartość i schował do kieszeni szarego płaszcza. Był metr od niego...

        Z braku laku dobry kit - pomyślał wychodząc na stacji "Politechnika", skręcił szybko w ulicę Nowowiejską, następnie w Polną. W pobliskiej bramie sprawnym ruchem otworzył łup.
        - No nie... do jasnej cholery! - jęknął pod nosem trzymając w ręku pognieciony banknot dziesięciozłotowy, jedyny jaki tam znalazł. Już miał, zgodnie z doliniarską zasadą, wyrzucić ten żałosny, stary i nadpruty portfel do stojącego obok kosza na śmieci, gdy jego wzrok padł na dowód osobisty za przezroczystą przegródką. Ta twarz... Skąd ja go znam... Profesor Plato?! Tyle lat! Profesor Jan Zduński z Rakowieckiej... Cela numer 13... - rozejrzał się uważnie po okolicy i wbrew zdrowemu rozsądkowi nie pozbył się portfela, tylko schował do tylnej kieszeni spodni. Wcześniej wsunął do przegródki na swoje miejsce zmiętoszony banknot. Ruszył w kierunku Placu Zbawiciela i Marszałkowskiej, na pobliski przystanek tramwajowy. Wskoczył do nadjeżdżającej czwórki. Za pół godziny będzie na swojej Pradze, na Jagiellońskiej. Na dziś koniec roboty, fajrant! - podjął decyzję. Był zbyt rozkojarzony, podekscytowany. A to w złodziejskim fachu zgubny stan ducha i umysłu.
        - Profesor Plato z Rakowieckiej... Nasz Profcio... - mamrotał pod nosem nerwowo otwierając drzwi do mieszkania.
        - Co tam mruczysz? Co tak wcześnie Maniek z roboty wracasz!? - z kuchni wyszła niebrzydka, zgrabna brunetka, poprawiając na sobie jedwabny, czerwony szlafrok.
        - Wolne mam dzisiaj Józka! Jeść dawaj mi zaraz, bo mnie w dołku coś z nerw ściska. Zajrzał do kuchni. Przy stole siedział listonosz Matusiak i pałaszował grochową, nie odrywając wzroku od talerza.
        - Ty, pocztowy! Zaiwaniaj do roboty! - warknął ostrzegawczo. Józka stała już odwrócona do niego tyłem i kroiła z zapałem pomidora. Następnym razem mordę obiję palantowi! Zupy czy dupy tu szuka?! - pomyślał zerkając na jędrny tyłek swojej kolejnej konkubinetki, jak je nazywał, i które zmieniał dosyć regularnie. Na wierną jeszcze nie trafił. Ale szukał i miał nadzieję, że w końcu ustatkuje się, jak zwierzał się kumplom przy wódce: "w stałem, miłosnem związku uczuciowem, aż po grób".
        Poszedł do pokoju, wyjął portfel z kieszeni i położył na stole...

        Stał w progu celi niepewnie przestępując z nogi na nogę. Przed chwilą klawisz Czubak zatrzasnął za nim drzwi. Na oko około czterdziestki, chudy, zgarbiony, z długimi, lekko siwiejącymi już na skroniach włosami. Rozglądał się dookoła mrużąc oczy.
        - Imię, nazwisko, ksywa, jaki paragraf? - Baryła, zwalisty, łysy bamber z Woli zachęcił go do obowiązkowych w takich sytuacjach zwierzeń.
        - Jan Zduński, nauczyciel historii. Ksywa? Plato na mnie mówią w szkole uczniowie. Za co, paragraf? Za próbę obalenia ustroju, czy jakoś tam... - wyrecytował niepewnie, po czym odchrząknął i mocnym głosem powiedział - Za Solidarność, za wolność, za demokrację! Precz z komuną!
        - Taki chojrak z ciebie, profciu? - to wdrapuj się na górne kojo po prawej stronie. Pamiętał, jak dziś, podszedł do niego i pomógł rozgościć się w celi.
        - Jestem Maniuś, mów do mnie Kasa. Ten gruby łysol to Zdzicho, czyli Baryła. Za co siedzim oba? Za niewinność! - ryknęli śmiechem.
        Był grudzień 1982 roku. Za zakratowanym oknem sypał śnieg. Sypał się też nieuchronnie system polityczny, który w związku z tym ratował się przed upadkiem stanem wojennym. Rachityczny, zgarbiony, pokasłujący co jakiś czas profesor Plato był najwidoczniej śmiertelnym zagrożeniem dla porządku socjalistycznego. On i Baryła siedzieli w zasadzie za niewinność. Takie tam, drobne przewinienia. On sam miał pecha, bo rąbnął w tramwaju portfel oficerowi Milicji Obywatelskiej po cywilu, który cierpiał na alergiczną, swędzącą niemiłosiernie wysypkę na tyłku i wyczuł delikatny proces opróżniania kieszeni przez mistrza w sztuce doliniarskiej. Zdzichu, będąc w ciężkiej depresji po odejściu narzeczonej z pewnym studencikiem weterynarii, zdemolował po popijawie restaurację "Smok" na Smoczej. Obydwaj otrzymali propozycje podpisania, w zamian za anulowanie kary, deklaracji współpracy z milicją, i obydwaj ją odrzucili. Honorowe były z nich chłopaki. No to siedzieli i czekali spokojnie na proces. Jan Zduński po zatrzymaniu też otrzymał propozycję, ale od oficera SB. Odkaszlnął i powiedział, żeby sobie ten karteluszek wsadził w dupę. SB-ek, wysoki, barczysty blondyn o rybich, zimnych oczach, spokojnie wstał, podszedł do przesłuchiwanego i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. Do tej pory miał sinobrunatny ślad w okolicach lewego oka. Za to sumienie miał czyste jak łza.
        Następnego dnia po śniadaniu dokwaterowany został do ich celi mały, rudawy człowieczek. Przedstawił się - Włodzimierz Maślak, piekarz, paragraf za nielegalny skup mąki. Od razu "przykleił" się do Jana Zduńskiego. Gadatliwy był i wciąż o coś go pytał. Gęba mu się nie zamykała. Chudy Plato opędzał się od niego, jak od natrętnej muchy. Baryła przez długi czas uważnie przyglądał się rudemu. Skądś go znał... Wieczorem szepnął mu do ucha krótką informację. Po kolacji, gdy Maślak poszedł się wysikać, podsunęli Zduńskiemu małą karteczkę, na której napisane były dwa słowa - Uwaga, kapuś!
        Gdy Maślak wyszedł zza blaszanego przepierzenia dopinając po drodze rozporek, Zduński z uśmiechem zaprosił go do stołu.
        - Pytał mnie pan o organizacje niepodległościowe i kontakty? Coś panu opowiem...
        - Profesorze Plato! - zaprotestował Zdzicho. Ten nie zwracając na niego uwagi kontynuował.
        - Wie pan, w grupie zarządzającej organizacją jest dwunastu, jeden - Isek Judacki się zwie - trzyma naszą kasę...
        - Żydek? Oni zawsze do kasy pierwsi! - stwierdził z przejęciem rudy. - I co ten Isek...? - z niecierpliwością ponaglał profesora do dalszych zwierzeń.
        - Okrada nas, drań jeden, kombinuje. I wiesz pan, co jeszcze robi?
        - No, co robi ten Isek... Judacki? Tak się on nazywa? - Maślak notował skrzętnie w głowie każde słowo Zduńskiego.
        - Donosi, kabluje, a właściwie, co ja mówię, donosił, skurwiel jeden...
        - Jak to... donosił? To już go u was w organizacji nie ma?
        - Nie ma. Powiesił się! Mimo, że mu dobrze zapłacili. Trzydzieści srebrników! Taki koniec powinien spotkać każdego kapusia, panie Maślak! - Zduński zamilkł i wbił w niego wzrok. Obaj z Baryłą wstali ze swoich pryczy i podeszli do kulącego się, jak spłoszony kundel, kablownika. Baryła zerwał i rzucił w kąt celi koc ryżego cedząc cicho przez zęby - Tam będziesz spał gnido, a jutro ciebie tu nie ma, zrozumiałeś?
        W środku nocy obudził ich hałas. Za przepierzeniem, gdzie był kibel, słychać było jakieś miarowe, głuche łomoty i zduszone, piskliwe pojękiwania Maślaka. Prycza Baryły była pusta...
        - Kasa, na litość Boską, co się tam dzieje? - zobaczył wychylającą się z górnej pryczy rozczochraną głowę Profesora Plato.
        - Profciu drogi, tu w pierdlu obowiązują pewne niepisane zasady: czasem coś widzisz, słyszysz, a nie widzisz i nie słyszysz... Zrozumiałeś? Śpij.
        Następnego dnia Maślak został wywołany z celi i już do niej nie wrócił. Na jego miejsce przyprowadzony został ciężko wystraszony chłop spod Grójca, Bartłomiej Szuma, aresztowany za nielegalny handel mięsem. Odmawiał na okrągło zdrowaśki i litanie do wszystkich świętych, błogosławionych i pozostałych dobrze ustawionych w Sferach Niebiańskich. A w Wigilię we czwórkę śpiewali razem kolędy i dzielili czerstwym chlebem, bo opłatka nie było. Szuma poczuł się prawie, jak w rodzinnej chałupie i na przemian to płakał, to śmiał się powtarzając - Jezusek malusieńki w biednej stajence, a my razem w celi siedzim! Jest sprawiedliwość na tym świecie, prawda panowie?
        W tamtych czasach nie było w celach, jak dzisiaj: telewizorów, odtwarzaczy, radioodbiorników. Dlatego bardzo cenieni byli "opowiadacze". Tacy, co to śmiertelną nudę, przerywaną cyklicznymi przesłuchaniami, mogli wypełnić opowiadaniem ciekawych historii. Profesor Plato był tutaj prawdziwym skarbem. Przez szarą celę przewijały się wojska napoleońskie, Juliusz Cezar przekraczał Rubikon, chłopi pod wodzą Kościuszki prostowali swoje kosy (przy tej opowieści dumnie pierś wypinał Bartłomiej Szuma), husaria gnała jak wicher goniąc Szweda, gdzie pieprz rośnie. Profesor Plato specjalnie dla Zdzicha wymyślał barwne i pieprzne erotyczne przygody Messaliny i za nic nie mógł jej ukatrupić na rozkaz męża, Klaudiusza. Baryła nie pozwalał.
        - Profesorze Pluto, ani się waż uśmiercić Messalci, a Klaudiusz niech sobie idzie do jasnej cholery!
        - Profesor Plato! - poprawiali go.
        - A ten Plato, co za jeden? - zapytał kiedyś.
        - Plato, a właściwie Platon, moje urwisy tak go przekręcały, no... z pewnością nie szczekał i nie merdał ogonem - Zduński chciał coś więcej powiedzieć, ale spojrzawszy na Baryłę machnął ręką i dokończył - ...choć może i czymś tam pomerdał i komuś naszczekał. W końcu filozof był! Po czym przeszedł do wymyślania kolejnego łóżkowego wyczynu Messalci, cytując przy okazji fragmenty "Sztuki kochania" Owidiusza. Pamięć miał fenomenalną.
        - Kultura alkowy jest też sztuką - pouczał słuchaczy, robiąc przy tym bardzo poważną, uczoną minę, co wywoływało zawsze ich wesoły rechot.
        - Czyli jak ja z moją Krychą bara bara robili, to... sztukę uprawialiśmy, tak? - Baryła z niedowierzaniem kręcił głową, na co Plato poważnie mu przytakiwał, robiąc oko do pozostałej dwójki. Wesoło bywało czasami w tej ponurej celi.
        Z czasem zaczęli edukować Zduńskiego. On sam, czołowy przedstawiciel praskich doliniarzy, wykładał obowiązujący w tej grupie kodeks honorowy, podając za przykład swojego ojca oraz dziadka, którzy do "pracy" szli zawsze elegancko ubrani w garnitury i pod krawatem. Nigdy nie okradali biednych i brzydzili się mokrą robotą. Zdzichu miał "wykłady" z językoznawstwa z wolskich ulic oraz posługiwania się "scyzorykiem", oczywiście - co podkreślał - tylko w sytuacjach "wyższej konieczności, w obronie własnej panie profesorze Plato". A Bartłomiej Szuma w prostych słowach wyjaśniał "jak siać, żeby dobrze rosło" oraz jak "fermentować, aby dobrze procentowało", zapraszając nieustannie i wylewnie na praktyczne pokazy z poczęstunkiem do swojej wsi pod Grójcem.
        Na początku stycznia pierwszy celę na Rakowieckiej opuścił Baryła, z wyrokiem sześć miesięcy w zawiasach i nakazem zwrotu kosztów dewastacji "Smoka". Po tygodniu wyszedł Szuma - trzy miesiące w zawiasach. Po nim z wyrokiem dwóch lat więzienia (no cóż, recydywa...) opuścił areszt on sam, ze skierowaniem do odbycia kary we Wronkach pod Poznaniem. Długo żegnał się z profesorem Plato. Obiecywali sobie, że spotkają się wszyscy razem, we czwórkę, po odbyciu kary. Pocieszał go, że wyrok z pewnością nie będzie surowy. Po dwóch miesiącach przebywania we Wronkach otrzymał grypsem informację od kumpla z Rakowieckiej - "Jan Zduński dostał pięć lat. Siedzi w Braniewie". Nie spotkał się już z Plato nigdy. Do dziś. [...]

Powrót do spisu treści


PAŁAC (fragment)
(Rozdział III: Są takie miejsca przedziwne)

        [...] Lekko pochylony stał przy oknie i pełen zadumy przyglądał się nieprzebranym tłumom ludzi gromadzącym się pod pałacem. Zapadał wieczór, na dziedzińcu wznosiła się ku niebu łuna światła z tysięcy zniczy, rozpościerały się dywany kwiatów, wszędzie biało-czerwone sztandary, zwieńczone czarnymi wstęgami i morze, morze łez...
        - A więc tak żegnasz bohaterów spod Smoleńska, ludu Warszawy? A gdzie byliście, na Boga, przed laty? Puste ulice, trzask zamykanych okiennic, przemykające się szybko postaci znikające w bramach. Byłem waszym przywódcą, opiekunem narodu...
        - Panie generale, proszę spocząć - wierny i zawsze czujny adiutant, Szczepan Lesicki, podsunął usłużnie niewielki, drewniany taboret. Ostrożnie usiadł na wojskowym zydlu i cicho westchnął. Poczuł nagle ostry, przejmujący ból w prawej nodze, którą zostawił daleko stąd, na rosyjskiej ziemi, w bitwie pod Berezyną.
        - Poruczniku, proszę wyjść na zewnątrz i zrobić dokładne rozpoznanie. Co ci ludzie tam robią, co mówią, co myślą, co czują?
        - Tak jest, panie generale!
        Po chwili został sam w niewielkim, kameralnym saloniku, w którym lubił grać w karty, stawiać pasjanse. Panował półmrok, na ścianach tańczyły pomarańczowo-czerwone odblaski coraz intensywniejszego, rozlewającego się na zewnątrz ognia.

        - Ognia! - padł kolejny rozkaz i po chwili rozległ się rozdzierający powietrze huk armat. Kanonierzy błyskawicznie chwycili za wyciory, szybkimi ruchami przeczyścili rozgrzane lufy i załadowali kolejnymi kulami. - Ognia! - kolejny rozkaz, wystrzały, wyciory, proch, kule... Rytmiczny, diabelski taniec życia i śmierci. Pole walki pod Smoleńskiem spowite było szaro-brunatnym dymem, zewsząd padały okrzyki, słychać było zgrzyt szabel, bagnetów, tętent koni, tryumfalne śpiewy, przekleństwa i rozdzierające krzyki bólu.
        Po raz trzeci już tutaj raniony, spoczywał na drewnianym kojcu w pozycji półleżącej przed namiotem lazaretu. Starał się przedrzeć wzrokiem przez bitewny zamęt i na chłodno ocenić aktualny stan rozwoju wypadków. W tym pozornym chaosie kryła się jakaś logika, geniusz napoleońskiej strategii walki i przebiegłość przeciwnika, pod berłem cara. Niczym partia szachów, naprzeciw siebie dwóch wielkich graczy. Krwawy bój toczył się już trzeci dzień, rosyjskie wojska pod dowództwem generała-feldmarszałka szkockiego pochodzenia, Michaiła Barclay de Tolly, powoli wycofywały się. Idąc przez miasto podpalali za sobą dom za domem. Co chwila wybuchał nowy pożar, jęzory ognia wznosiły się ku niebu, zasnutemu gęstniejącym dywanem smołowatych wyziewów,
        - Panie generale!
        Kilka metrów przed namiotem gwałtownie zarył kopytami gniady koń, z pyska którego odrywały się i opadały na ziemię płaty piany. Kapitan Dębski, ścierając dłonią z czoła krew zmieszaną z potem, zasalutował i krzyknął na cały głos - Zwyciężyliśmy! Vive la France! Vive la Pologne! Wycofują się!
        Po raz kolejny. Wciągają nas dranie, w głąb piekła - wyszeptał pod nosem. Do diabła, okopmy się tutaj, nabierzmy sił, nawet przezimujmy, jak będzie trzeba - pomyślał i zaraz dotarła do niego myśl - Cesarz jest zbyt ambitny, nie spocznie dopóki nie postawi nogi na moskiewskim Kremlu! Kilkakrotnie rozmawiał o tym z Księciem Józefem Poniatowskim, który uznawał obraną strategię "gry na szachownicy wojny" za błędną.
        - Szachy to gra, w której Rosjanie są mistrzami - mawiał jeden z jego podwładnych, stary wiarus, chorąży Kazimierz Zapolski, który przed laty wraz z nim brał czynny udział w Konfederacji barskiej - "W obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczypospolitej, skierowanej przeciwko: kurateli Imperium Rosyjskiego".
        - Napoleon zbyt szybko chce powiedzieć im szach-mat, zbyt szybko... - dodawał i szedł w pole walczyć "za ukochanego Cesarza i za Najświętszą Matkę - Polskę". Poległ tydzień temu. Pochowali go szybko, choć z należnymi honorami pod brzozowym krzyżem, na obrzeżach lasu. Nie było czasu na dłuższe, żałobne ceremonie. Miał szczęście, podczas zmagań w tej kampanii wielu żołnierzy grzebano we wspólnych, bezimiennych grobach.
        Godzinę później zwycięska armia cesarza Napoleona Bonaparte wkroczyła do Smoleńska, trawionego morzem ognia. Szli niczym przez krainę Lucyfera. Zasychały im gardła, piekły twarze, płuca napełniały się ostrymi oparami, niemal dusili się w bezsilnej złości. Niejeden z nich pomyślał - Kolejne pyrrusowe zwycięstwo na rosyjskiej ziemi.
        18 sierpnia 1812 roku jako pierwsi wkroczyli do miasta polscy żołnierze wchodzący w skład V Korpusu Wielkiej Armii. Generał Józef Zajączek herbu Świnka dowodził 16 Dywizją Piechoty. Odniósł dotkliwe rany, zyskał wielkie uznanie i kolejne laury żołnierskiej sławy.

        Moje życie potoczyłoby się zapewne całkiem inaczej, gdyby nie ta przegrana partia szachów - zadumał się wspominając tamte czasy.
        Usłyszał za sobą cichy szmer. Nie odwracając się wykrztusił z siebie wykrzywiając usta z bólu, którego tak naprawdę nie było, tak jak i tej przeklętej, dokuczliwej kończyny.
        - Do diaska, poruczniku Lesicki! Języka w gębie zapomniałeś!
        Odpowiedzią była przejmująca cisza. Nagle poczuł, jak owiewa go lodowate powietrze. Przeszedł go dreszcz. Te cholerne, pałacowe przeciągi! Odwrócił się zamierzając obsobaczyć adiutanta, że nie zamknął za sobą drzwi i otworzył usta w niemym przerażeniu. W wojskowym, podartym i zabłoconym płaszczu stał nad nim...
        - Na Boga! Kto ty jesteś! - krzyknął.
        Spod daszka zmiętej czapki, na której widniał orzełek w koronie, spozierały na niego puste oczodoły, na czole zionęła poszarpana, ciemna dziura. Płaty skóry wokół ust poruszyły się i usłyszał zduszony, przejmujący głos, dobywający się jakby zewsząd, z każdego zakamarka pomieszczenia.
        - Panie generale, już czas. Idziemy!
        Zerwał się gwałtownie z miejsca, zachwiał i oparł ciężko o ścianę. Tajemnicza postać, oświetlona czerwonym blaskiem światła zza okna, wyciągnęła do niego rękę. Koścista dłoń chwyciła go mocno za ramię.
        - Idziemy...
        - Nie, nie! - krzyknął rozdzierającym głosem i zasłonił ramieniem twarz.
        Po dłuższej chwili opuścił rękę i otworzył oczy. Obok niego stał młody, jasnowłosy żołnierz, w tym samym mundurze i płaszczu, w jakim go ujrzał przed chwilą w pałacu. Miał niemal chłopięcą twarz. Jego szaroniebieskie oczy wpatrywały się w niego z bezmiernym smutkiem. Na plecach miał związane ręce. Wokół setki podobnych jak on, zmierzało w kierunku wykopanych w ziemi ogromnych czeluści mrocznych dołów.
        - Idziemy, panie generale, już czas - żołnierz ruszył przed siebie.
        - Na litość Boską! Gdzie, mój synku?!
        Rozejrzał się dookoła i zamarł z przerażenia. Usłyszał suche odgłosy strzałów. Pod lasem, po prawej stronie kilkanaście ciał z rozerwanymi głowami bezwładnie osunęło się w dół. Po chwili ustawiono wśród krzyków i ponagleń kolejnych. Strzały w tył głowy i następni, następni...
        - Młody człowieku, wracamy! Chodź! - chwycił go za ramię. Jego dłoń przeniknęła przez mundur i ciało żołnierza nie napotykając na żaden opór. Zdumiony stanął, bezradnie opuszczając ręce.
        - Ja ci rozkazuję, chodź!
        Przed sobą zobaczył nagle żołdaka z czerwoną gwiazdą na czapce, który z wrzaskiem pchnął młodego żołnierza, aż ten o mało nie upadł. Zaczęli iść ramię w ramię. Gliniasta, nierówna i śliska droga przed nimi jakby wydłużała się, niczym tunel z surrealistycznego snu. W oddali ział otwór wielkiego dołu, który niczym rozwarta szeroko, ohydna gęba, wchłaniał kolejne ofiary tej straszliwej, barbarzyńskiej masakry.
        - Ile ty masz właściwie lat, jaki stopień wojskowy? - kuśtykając zapytał rozglądając się, szukając jakiejkolwiek szansy ratunku. Jeśli ta bitwa została przegrana, wywieście białą flagę! Ja też byłem przed laty w niewoli u Rosjan, nie zabijali jeńców, niczym okrutne, wściekłe psy - ta myśl przemknęła mu przez głowę jak błyskawica.
        - W czerwcu skończyłbym trzydzieści, stopień podporucznika. Zostałem powołany do wojska z rezerwy we wrześniu 1939 roku. Służyłem w kancelarii dowódcy garnizonu. Wiem, że wyglądam jak małoletni. Przezywają mnie Bobo. A ja mam żonę i siedmioletnią córeczkę, ukochaną Helenkę. Pochodzę spod Lwowa, jestem nauczycielem historii w tamtejszym gimnazjum - mówił szybko, jakby chciał zdążyć przed końcem swojej drogi, żołnierskiej Golgoty.
        - A teraz, który jest właściwie rok, miesiąc?
        - 1940, kwiecień - odpowiedział i upadł uderzony kolbą karabinu przez jednego z eskortujących strażników z wykrzywioną, pijacką, czerwoną gębą, z której zionął odór spirytusu i cebuli.
        - Wstawaj, wstawaj durak! - zawył i kopnął go w żebra.
        Generał Józef Zajączek złapał go z wściekłością za gardło i ścisnął. Dłonie zatopiły się w krótkiej szyi i wniknęły w głąb.
        - Ty skurwysynu, zgnij w piekle! - wrzasnął.
        Sowiecki żołnierz nagle zsiniał i zaczął charczeć. Dusił się, łapał z trudem hausty powietrza i nagle klapnął w błotnistą kałużę, rozbryzgując wokół mętną, szarą fontannę wody.
        - Nu, Wania! Czto z wami, wy mnogo wypili wcziera?! - towarzyszący mu strażnik pochylił się nad nim i poklepał z całej siły po plecach.
        - Ja nie ponimaju czto so mnoj... idi Andriusza, strielaj! Ja pojdu w piat minut! - chwiejnie uniósł się na kolana i zaczął rzygać tak gwałtownie, jakby miał wypluć z siebie wszystkie wnętrzności. Zostawili go rzężącego i poszli dalej.
        - Gdzie jesteśmy, co to za okolica? - potykając się co chwila, Józef Zajączek bezradnie rozejrzał się wokół.
        - Pod Smoleńskiem, panie generale.
        Stary napoleoński dowódca zatrzymał się zdumiony i z niedowierzaniem wyszeptał - Smoleńsk, ta przeklęta ziemia...
        - Jak masz na imię, synku?! - zawołał nagle widząc, że ten stanął już nad brzegiem czeluści, zionącej duszącym zapachem prochu i krwi.
        - Franciszek - odparł ściszonym głosem.
        - A z jakiego rodu pochodzisz! - krzyknął, widząc uniesioną rękę sowieckiego kata z pistoletem przystawionym do jego potylicy.
        - Z Katynia, panie gene...
        Huk strzału wstrząsnął nagle jego głową, osunął się na kolana i bezwładnie, niczym szmaciana lalka, runął w głąb zbiorowej mogiły.
        - Jezus Maria! Dlaczego nie walczycie, dlaczego tak umieracie! Żołnierze!
        Biegał jak oszalały i patrzył kolejnym polskim oficerom w oczy. Mijali go z opuszczonymi głowami, przenikali przez niego i po chwili znikali w dołach śmierci. Ocierając łzy, podszedł i stanął na brzegu tego, w którym przed chwilą spoczął podporucznik Franciszek. Ujrzał znajomą, chłopięcą twarz, na wpół otwarte szarobłękitne oczy i przerażającą, krwawą, poszarpaną dziurę na czole. Zamknął oczy i zakrył twarz dłońmi.
        - Mój drogi synku, moje dzieci... - gwałtownie zaszlochał. - Ja tu walczyłem, a wy jak owieczki, na rzeź... Na Boga! Co z wami?!
        - Panie generale...
        Odwrócił się i ujrzał podporucznika Franciszka, który siedział kilka metrów od niego na pniu drzewa. Wokół panowała martwa cisza. Żywego ducha, w lesie nie było słychać śpiewu ptaków. Przerażające miejsce, przedsionek piekła, czyśćca?
        - Walka trwa tutaj od wielu, wielu lat.
        - O co walczycie?
        - O Prawdę. Przyjęliśmy kilka dni temu do naszego grona kolejne ofiary Katynia, podsmoleńskiej ziemi...

        Ocknął się nagle i przetarł dłonią oczy. Sen, mara? Co to było, Jezu Przenajświętszy, Panno Jasnogórska, co to było! - chwycił dłońmi głowę i zaczął nerwowo, tam i z powrotem kuśtykać po saloniku.
        - Który mamy teraz rok? To jakieś szaleństwo! Poruczniku Lesicki! Wracaj tu natychmiast! - wrzasnął na adiutanta i zakrztusił się gwałtownie. Kaszląc usiadł ciężko na zydlu i wycharczał z trudem - Proszę, przyjdź już w końcu, idźmy stąd... Stary jestem, zmęczony. Ja już przecież nie jestem, ja byłem...
        - Panie generale, zapraszam.
        To nie był głos jego adiutanta. O nie, nie ten przeżarty nikotyną i okowitą głos Szczepana. Ściszony, miękki i... taki bezbarwny, bez cienia emocji. Znieruchomiał, bał się odwrócić. Zapytał ostrożnie - Kto ty jesteś? [...]

Powrót do spisu treści


*    *    *

„CZY TĘDY NA WYSPY SZCZĘŚLIWE...”
wybrane teksty

SPIS TREŚCI:

      Bolero na bruku
      Przeczytać wiersze nie napisane
      Siła impresji
      Pani Krysia
      Wybór
      Mały kącik literata
      Czy tędy na wyspy szczęśliwe... (fragment)
      Ten cudowny śwat
      Dwa żebra Pana Władysława (fragment)
      Toporem w bibliotekę (fragment)
      Rozmyślania przy wigilijnym opłatku
      Quo vadis homo geneticus?
      Krzyś
      Uprzejmie informuję Panie Baronie (cały)
      Przepraszam was za ten dodatkowy chromosom
      Równi i równiejsi
      Rechot za 20 pensów
      Orkiestra gra dalej
      Psycho(b)logia
      Wenus z Milo na wybiegu (fragment)
      Sport bez granic
      Sztuka naskalno-naścienna (fragment)
      W 80 kliknięć dookoła świata (fragment)

CZY TĘDY NA WYSPY SZCZĘŚLIWE...
(fragment)

        [...] Spotkałem go pewnego letniego popołudnia na przystanku autobusowym w Wilanowie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest inny... Właściwie nie bardzo mogłem tą jego odmienność precyzyjnie określić. Może ten przepraszający uśmiech, może spojrzenie, w którym kryła się ciekawość otaczającego go świata i ludzi, może dziwaczne ubranie, a szczególnie ta zielona muszka pod szyją, za nic nie pasująca do reszty ubrania, może... Podchodził kolejno do oczekujących na swój autobus i o coś pytał. Reakcja za każdym razem była identyczna - odwrócenie się plecami i przejście kilka kroków dalej, w bezpieczną strefę z niewidocznym, ale bardzo wyraźnym znakiem ostrzegawczym: "obcym wstęp wzbroniony". Był obcy, inny. Niezrażony, kłaniał się przepraszająco i kierował kroki do kolejnej osoby. I znów to samo. W końcu spojrzał na mnie. Przez chwilę stał w miejscu i przyglądał się, jakby rozważając, czy warto po raz kolejny narażać się na ostracyzm.
        - Czy z tego przystanku można dotrzeć na wyspy szczęśliwe? - zadał mi to pytanie tak naturalnie, jakby chodziło o objaśnienie dojazdu do Łazienek lub na Pragę Południe. Po chwili osłupienia, odezwali się we mnie starzy znajomi: racjonalizm i logika. Autobusem?! Na wyspy... szczęśliwe? Jeśli już, to chyba popłynąć...?
        - Nie sądzę... tutejszy rozkład jazdy nie przewiduje takiej trasy...
        Nie mogłem sam sobie uwierzyć, że tak właśnie odpowiedziałem! Mogłem odwrócić się od tego człowieka plecami, zignorować, wzruszyć ramionami i stwierdzić w duchu: "to jakiś wariat, nawiedzony szaleniec!". I miałbym rację. To był niewątpliwie człowiek szalony. Człowiek niezwykły, z którym rozmawiałem, a właściwie można powiedzieć - słuchałem, przez blisko godzinę. Autobusy odjeżdżały jeden za drugim, a ja wciąż go słuchałem...

        George Bernard Shaw powiedział kiedyś: "Szaleństwo nie jest niedorzeczne: otóż im bardziej szalone, tym bardziej logiczne, tym bardziej wyrafinowane, tym bardziej wymowne, tym bardziej olśniewające".
        W plemionach prymitywnych, jak to określamy z wyższością ludzi rozumnych (podobno) - osoby odbiegające od przyjętych norm dla danej wspólnoty często uważane były za naznaczone przez siły wyższe, dobre lub złe duchy, wyznawanych przez nich bogów. Byli nietykalni, obdarzeni czcią i szacunkiem. Uważano, że ci być może widzą, słyszą i rozumieją więcej niż dane jest to zwyczajnym współplemieńcom. Tak bywało kiedyś.
        Obecnie żyjemy w czasach globalnej unifikacji, standardyzacji nie tylko norm technicznych, produkcyjnych, ale także i zwyczajów, zachowań, zjawisk kulturowych. Urzędy i komisje określają dopuszczalną długość oraz kąt zagięcia bananów (jak w tym dowcipie - "Co to jest wielbłąd? To jest koń opracowany przez komisję"). A na uniwersytetach amerykańskich określa się niepisane zasady poprawności politycznej i społecznej, których przekroczenie oznacza eliminację z rejestru ludzi "nowoczesnych i światłych". Szacowne jury najznakomitszych nagród literackich bardziej niż o poziom zaczyna zabiegać o względy określonych grup lobbystycznych. Obecnie bardziej opłaca się iść z duchem określonych przez wszechpotężne media wyznaczników, niż być z nimi na bakier, iść pod prąd. Do tego trzeba być doprawdy pozbawionym racjonalnego myślenia, po prostu - szalonym. Czy szaleństwo może być, jak to określił G. B. Shaw - "olśniewające"? Takich przykładów historia zna bez liku.
        Pod koniec XVIII wieku na dworze cesarza Austrii Józefa II pojawił się pewnego dnia muzyk, który łamał wszystkie obowiązujące zasady etykiety. Nadwornym kapelmistrzem był wówczas Antonio Salieri (1750 -1825), włoski kompozytor, wytworny, elegancki, uznawany za mistrza nut. Każdą z nich stawiał w ogromnym trudzie, wykreślał je i poprawiał bez końca. Jego kompozycje, opery były profesjonalne i znakomite w strukturze i obowiązujących zasadach. Ale brakowało w nich tego boskiego tchnienia szaleństwa. Tego, którym naznaczony był Wolfgang Amadeusz Mozart - absolutny geniusz, stawiający nuty na pięciolinii od niechcenia, bez poprawek, bez wysiłku. Antonio Salieri miał pieniądze, uznanie dworu, liczne tytuły, odznaczenia. Dożył późnej starości Znają go dziś w zasadzie tylko koneserzy. Mozart zmarł młodo, w niedostatku (można powiedzieć - w długach, wydawał zawsze znacznie więcej niż otrzymywał). Nie wiadomo nawet, gdzie spoczywa jego ciało (pochowany został w masowym grobie, na rozkaz cesarski, w związku z szerzącą się wówczas epidemią). Ale cudowna, boska muzyka tego szalonego młodzieńca bez zasad i ogłady - przetrwa do końca świata. Niektórzy mówią, że będą ją grać także i później... [...]

Powrót do spisu treści


DWA ŻEBRA PANA WŁADYSŁAWA
(fragment)

        [...] Pan Władysław wsiadł tego dnia do pociągu, który zawiózł go na stację w mieście Sztokholm. W rozkładzie jazdy stacją docelową była Warszawa. Ale pociąg się wykoleił, Pan Władysław gruchnął jak długi z siedzenia i złamał dwa żebra. Wylądował w szpitalu. Tam bardzo troskliwie zajęła się nim służba zdrowia. Lekarz popatrzył na pacjenta, podumał i przemnożył dwa żebra razy sześć i wyszło mu, a jakżeby inaczej - dwanaście (mocny był w naukach ścisłych). Na tym nie poprzestał. Dokładnie zbadał wszystkie organy Pana Władysława. Podumał i postawił diagnozę, która brzmiała, iż oprócz uszkodzonych żeberek ma on i "inne kontuzje ciała i nie wiadomo, czy będzie nadal zdolny do pracy umysłowej" (mocny był także, jako wróż i kabalista).
        Zarząd kolei żelaznej bardzo zmartwił się o swojego ciężko kontuzjowanego pasażera, który utracił z ich winy "zdolności umysłowe" (o pogruchotanych żebrach nie wspominając) i wypłacił mu sowite odszkodowanie, zapewniające dostatnie i spokojne życie bez konieczności wysilania tak nieszczęśliwie poszkodowanych szarych komórek.
        Pan Władysław wrócił do domu, usiadł przy biurku i zaczął pisać. Widocznie uznał, że jest to znakomita metoda rehabilitacji. Miał świetne warunki, bo za odszkodowanie mógł sobie kupić nawet kilkanaście domów. Szło mu znakomicie. Tak znakomicie, że w końcu uhonorowano go Nagrodą Nobla. Pan Władysław Stanisław Reymont wsiadł do pociągu, następnie na statek i po dwudziestu czterech latach od czasu, gdy poturbował się w wagonie rosyjskiej kolei, dotarł do stacji docelowej.

        Kilka miesięcy temu w starych archiwalnych dokumentach medycznych szpitala na warszawskiej Pradze odnaleziono pożółkłe zapiski doktora Jana Rocha Rauma z 1900 roku. Opinie na temat "przekrętu z żebrami i zdolnościami umysłowymi" Reymonta są obecnie zróżnicowane. Ja należę do tych, którzy uznają to za jedną z form walki z zaborcą. W końcu po ponad stuletnim wymazaniu Polski z mapy Europy, po dwóch krwawych powstaniach, wywózkach tysięcy naszych rodaków na Sybir należała się jakaś forma odszkodowania. A że wziął ją akurat Reymont przy pomocy rezolutnego medyka? Działali na miarę swoich możliwości. [...]

Powrót do spisu treści


TOPOREM W BIBLIOTEKĘ
(fragment)

        [...] Mój ojciec był zamiłowanym taternikiem. Kochał góry i podczas wszystkich urlopów ganiał z matką po Tatrach. Ta z miłości do niego nie oponowała, choć wolała zdecydowanie nadmorskie plaże. Pewnego razu podczas wędrówki spotkali na szlaku samotnego turystę, księdza. Usiedli we trójkę na kamienistym zboczu i podziwiając rozświetlone południowym słońcem szczyty zaczęli pogawędkę. Ksiądz z podziwem stwierdził, że Boskie dzieło stworzenia w tym miejscu jest szczególnie piękne i trafiające do serca. Ku bezgranicznemu zdumieniu mojej matki ojciec odpowiedział - To co ksiądz tu widzi stworzyła sama natura, bez żadnej ingerencji sił nadprzyrodzonych. Jestem marksistą i w bzdury nie wierzę.
        I dopiero się zaczęło! Ksiądz mając przed sobą zbłąkaną duszyczkę natychmiast podjął zdecydowane, usilne starania nawrócenia zatwardziałego materialisty. Zaczął cytatami św. Pawła mając nadzieję, że ten nawrócony cudownie grzesznik trafi do przekonania mojemu rodzicowi. Ten natychmiast odparował teorią ewolucji Darwina i poprawił z lewej Heglem. Na co ksiądz robiąc zręczny unik zadał sztych św. Franciszkiem, po czym niczym lewym sierpowym - doprawił św. Augustynem. Matka odsunęła się kilka metrów dalej w bezpieczne miejsce. Obydwaj skakali sobie do oczu niczym zadziorne koguciki. Gdy już księdzu wydawało się, że przyparł przeciwnika do muru, ten zadał mu potężny cios... Józefem Wissarionowiczem Dżugaszwili. To były lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku. Niebezpieczne czasy. Generalissimus Stalin, mimo że już nie żył od dwóch lat, nadal miał bardzo liczne zastępy wiernych pretorian. Ksiądz spojrzał spod oka na ojca, którego zdążył już zapewne do nich zaliczyć, i gdy już miał na końcu języka okrzyk - "Apage satanas!", ten uśmiechnął się i powiedział - Przepraszam, ale muszę zdążyć na wieczorną mszę.... Księdzu opadła z wrażenia szczęka.
        - Od kiedy to marksiści chodzą do kościoła? - zapytał z przekąsem.
        - Ze mnie jest taki marksista, jak z księdza Papuas - usłyszał odpowiedź.
        Po drodze odwiedzili jeszcze zaprzyjaźnionego od lat z ojcem górala, gdzie wypili herbatę z prądem dla uspokojenia nerwów. Księdza oczywiście. Ojciec bawił się świetnie. Zwrócił po przyjacielsku uwagę, że jego argumentacja z powołaniem się na tezy św. Tomasza z Akwinu trochę kulała i powinna być zdecydowanie poprawiona. Wieczorem obydwaj byli w tym samym kościele. Okazało się, że ksiądz też się śpieszył... aby ją odprawić.

        Gdy matka skończyła opowiadać historię sprzed lat zrozumiałem, dlaczego ojciec pozostawił mi w literackim spadku taki, a nie inny zestaw lektur. Aby można było podejmować racjonalną polemikę z przeciwnikiem, trzeba dobrze znać jego argumenty. Aby dyskutować o literaturze też trzeba znać jej odcienie, barwy, charaktery, słabości, najprzeróżniejsze przejawy geniuszu i marności, które ją naznaczały, stygmatyzowały. Topór nic nie pomoże. Tu potrzebny jest rozum. [...]

Powrót do spisu treści


SZTUKA NASKALNO-NAŚCIENNA
(fragment)

        [...] Czy uwiecznianie naszych myśli, pozostawianie graficzno-malarskich śladów na ścianach, murach, skałach jest formą sztuki, czy - jakby to z pewnością określił "Gruby Bolo" - wandalizmem. Zanim odpowiemy na to pytanie, trzeba by sięgnąć do sztuki naskalnej pozostawionej przez naszych dalekich przodków. Analizując rysunki, malowidła sprzed tysięcy lat odkrywane w licznych jaskiniach, zastanawiałem się nad pierwszym, dziewiczym pociągnięciem palcem, a może patykiem, na skalnym, chropowatym podłożu. Co skłoniło naszego praojca, by wieczorem (tak to sobie wyobrażam), po spożyciu upieczonego nad ogniem udźca (czyjego, lepiej nie wnikajmy), dokonaniu aktu prokreacji z towarzyszką lub towarzyszkami życia (dzięki czemu możemy dzisiaj uganiać się po jaskiniach-hipermarketach za udźcem w puszce w super promocji), by w końcu wstał, podszedł do ściany i nakreślił pierwszy znak, następnie drugi, trzeci i kolejne. Za tym poszły eksperymenty z barwnikami z roślin, purpurą, błękitem, karbonem... Przetrwały do dziś. Sztuka to czy wandalizm? A może po prostu odwieczna potrzeba wyrażania myśli, wewnętrznej ekspresji, refleksji nad otaczającym nas światem, za otworem jaskini, za oknem - wyjścia poza stały schemat rządzący ewolucją: "konsumpcja - wydalanie - rozmnażanie".
        W jednej z jaskiń malowidła podpisane są... odciskami dłoni artysty, czy też artystów. Przetrwały tysiące lat, można dzisiaj zbliżyć do nich dłonie, dotknąć, nawiązać szczególny, wręcz metafizyczny kontakt z naszymi praprzodkami. Może nasza dzisiejsza potrzeba rysowania, pisania, pozostawiania śladów na ścianach, murach, skałach, to odruch atawistyczny?
        Tego typu napisy charakteryzują się, podobnie jak w innych "środkach masowego przekazu", zróżnicowanym poziomem intelektualnym. Obok rynsztokowych, kloacznych, są i takie, które zapadają głęboko w pamięć, a nawet inspirują, jak choćby reżysera Krzysztofa Zanussiego do nakręcenia filmu pod tytułem wziętym niemal dosłownie "ze ściany" - "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową" (w oryginale: "Życie to jest śmiertelna choroba...")
        Kilkanaście lat temu, jadąc szarym świtem miejskim autobusem, przeczytałam na brudnym, liszajowatym murze napis: "Przepraszam, że się urodziłem. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy!". Pierwszą myślą, która przemknęła mi przez głowę było sarkastyczne - "Nie jest to zapewne wyznawca reinkarnacji". Później przyszła zaduma i refleksja - co skłoniło tego człowieka, by wyjść z domu i uwiecznić na ścianie tę myśl, pozostawić rozpaczliwe wołanie w szarej przestrzeni miasta? Kim jest? Czy jest...? A może był...? Znak, jak ten odcisk dłoni w prastarej jaskini... Tajemnica ludzkiej egzystencji, skryta w zimnej, szorstkiej, szarej płaszczyźnie...
        Temat sztuki naskalno-naściennej rozważałem jakiś czas temu z moim przyjacielem. Kiedy wspomniałem mu o tych szczególnych "przeprosinach za życie" zainteresował się, w którym dokładnie to było miejscu. Kiedy zlokalizowałem precyzyjnie budynek, pokiwał z zadumą głową i powiedział - Tam obok jest teraz siedziba dużego banku... cholera! Znam to miejsce. Milczał przez jakiś czas, w końcu wycedził przez zęby - Wiesz co, zakradnę się tam w nocy i "wykrzyczę" na całe miasto taki napis: "Przepraszam, że wziąłem tutaj kredyt! Obiecuję, że więcej się to nie powtórzy!". [...]

Powrót do spisu treści


WENUS Z MILO NA WYBIEGU
(fragment)

        [...] Okaleczona Wenus z Milo spoglądająca na nas w paryskim Luwrze zachwyca i pobudza wyobraźnię. Zachwyca kobiecą miękkością kształtów, kanonem urody tak odmiennym od dzisiejszych trendów, gdzie na wybiegach światowych pokazów mody królują wychudzone, anorektyczne modelki. Pobudza wyobraźnię, bo nie wiemy, jakie miała ręce, dłonie - czy coś w nich trzymała: pomarańcze, gałązkę oliwną, a może po prostu jej długie subtelne palce coś wskazywały, jakieś szczególne miejsce na greckiej wyspie w archipelagu Cyklady.
        Czas, w którym żyjemy, to czas panowania kultu młodości, ściśle określonych wzorców urody, gdzie królują: centymetr, waga łazienkowa, tablica przeliczeń kalorycznych. Zastanawiam się czasem, czy nie należałoby nazwać tego zjawiska "terrorem lalki Barbie", którego ofiarami stają się tysiące młodych kobiet, a także - w co trudno uwierzyć - mężczyzn, którzy doprowadzają swoje organizmy do krańcowego wycieńczenia i często śmierci. Pozostają po nich: centymetr, waga, tablica przeliczeń kalorycznych...
        To powszechne zjawisko kultu młodości, urody (czyżby?) tak naprawdę nie służy dobru człowieka. Przede wszystkim służy: koncernom farmaceutycznym, kreatorom mody, producentom żywności (niskokalorycznej!) i preparatów odchudzających, no i oczywiście chirurgom plastycznym. Ostatnio media informowały, że wstrzykiwanie botoxu (środek na wygładzanie zmarszczek) będzie można sobie zażyczyć w... hipermarkecie, pomiędzy np. zakupem zgrzewki Coca-Coli Light w super promocji i szamponu przeciwłupieżowego. A propos mediów - te to już żyją z tego całego "kultu" doskonale. Koniunktura się kręci. A że są ofiary? No cóż, pogoń za zyskiem, za kolejnymi miliardami dolarów na koncie firm to gra bezwzględna. Słabsi giną... [...]

Powrót do spisu treści


UPRZEJMIE INFORMUJĘ PANIE BARONIE...
(cały tekst)

        Jakiś czas temu, zmagając się z bezsennością, przerzucałem pilotem kanały telewizyjne, w porze tzw. "minimalnej oglądalności". Na jednym z nich puszczano reportaż z lekkoatletycznych zawodów "Muminków", dzieci z zespołem Downa. Odłożyłem pilota, usiadłem wygodnie w fotelu i z uwagą zacząłem śledzić ten szczególny mityng sportowy. Co mnie do tego skłoniło? Sam nie wiem. Może ta mała, puciata dziewczynka ze śmiesznymi palemkami na głowie, roześmiana od ucha do ucha? A może dumna mama, obejmująca ze łzami w oczach swojego synka, który rozpaczliwie starał się wyrwać z tego iście pytonowego uścisku? Był przecież bohaterem, zwycięzcą z prawdziwym pucharem, a nie jakimś tam sobie maminsynkiem.
        Niewielki stadion, garstka widzów - głównie rodziców, bliskich oraz przyjaciół. Przed telewizorem ja i ułamek procenta podobnych do mnie, bezskutecznie zmagających się z brakiem snu. Podczas tych zawodów byłem świadkiem wydarzenia niezwykłego, przepięknego. Przywracającego wiarę w coś, co wydawałoby się, minęło bezpowrotnie. Obraz ten powraca do mnie bardzo często, gdy oglądam zmagania współczesnych herosów światowych stadionów.
        Bieg na sto metrów. Na linii startowej ustawiło się ośmiu chłopców. Miny dziarskie, podskakują, rwą się do biegu z takim zapałem, że starter z trudem ustawia ich w szeregu. Start! Ruszyli. Biegną ile sił w nogach. Uniosłem się w fotelu i kibicuję. Wszystkim.
        Jeden z Muminków wyraźnie zaczyna wyprzedzać rywali. Wpatrzony w taśmę na mecie, biegnie ile sił w nogach po puchar, po wymarzone zwycięstwo. W pewnym momencie, na sąsiednim torze przewraca się na ziemię rywal. Koziołkuje, uderza głową w bieżnię. Ciężki i bolesny upadek. Chłopiec prowadzący w biegu odwraca głowę i... zatrzymuje się! Spogląda przez moment na linię mety, na wyprzedzających go rywali.
        Zamarłem w bezruchu metr przed telewizorem. Pytam w myślach - Co robisz, co robisz...? Niedoszły zwycięzca podejmuje decyzję, podbiega do leżącego rywala, podnosi go z bieżni. Tamten lekko utyka, widać otarcia na nogach, na ręku. Przez krótką chwilę ze sobą rozmawiają, jakby się o coś spierali. Trwa to dwie sekundy, pięć - nie wiem. Czas nie ma w tym momencie już żadnego znaczenia.
        Biorą się pod ręce i razem biegną do mety. Jeden kuśtyka, krzywi się z bólu, ale drugi mocno go trzyma i co chwila coś pokrzykuje, dodaje otuchy. Są już ostatni, wyprzedził ich nawet ten mały grubasek na pierwszym torze, który w pewnym momencie zmienił bieg na chód.
        Gdy przekraczają linię mety obydwaj podnoszą ręce w geście tryumfu, śmieją się i cieszą. Przegrali bieg, wygrali coś znacznie więcej niż bieg.

        W roku 1894, ponad sto lat temu, baron Pierre de Coubertin powołał do życia ideę igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Wskrzesił ducha szlachetnej rywalizacji sportowej, szacunku wobec przeciwnika, czystej, uczciwej gry. Oglądając dzisiaj zmagania na arenach sportowych, wiele osób zadaje sobie pytanie, co z tych idei zostało? Gdzie ich szukać we współczesnej, bezwzględnej rywalizacji, trawionej trądem afer dopingowych, korupcyjnych, zakulisowych rozstrzygnięć. Przykładami można sypać, jak z rękawa. Dla mnie rangę symbolu mają dwa wydarzenia ze współczesnych stadionów sportowych.
        Pierwsze miało miejsce podczas mistrzostw świata w piłce nożnej przed kilkunastu laty. Mecz Argentyna - Anglia. Klasyk - jak określają takie mecze komentatorzy i kibice. W drużynie Południowoamerykańskiej gra - jak go wszyscy okreśłają - cudowne dziecko futbolu, czarodziej piłki, wielki Diego Maradona. Ja też przyłączałem się do tej opinii. Do tego dnia.
        Mecz jest zacięty i wyrównany. W pewnym momencie Diego dostaje na polu karnym podanie prosto na głowę. Wyskoczył w górę. Mały wzrost piłkarza i las rosłych obrońców angielskich, nie pozwala na dosięgnięcie piłki, a więc najspokojniej w świecie wpycha ją do bramki... ręką. Wszyscy to widzą: kilkadziesiąt tysięcy ludzi na stadionie, ponad miliard ludzi przed telewizorami, wie o tym cudowne dziecko futbolu. I co? Podnosi ręce w geście tryumfu, sędzia uznaje gola (w końcu, czy wielki Diego może się mylić?). Wściekli Anglicy protestują. Na próżno.
        Po meczu Maradona kwituje z cynizmem dociekliwe pytania dziennikarzy: "Jeśli to była ręka, to była to ręka boska".
        Czy o taką szlachetną rywalizację chodziło baronowi de Coubertin?
        Drugie symboliczne dla mnie wydarzenie miało miejsce podczas jednej z olimpiad. Finisz biegu maratońskiego kobiet. Na wypełniony po brzegi stadion wbiega Szwajcarka. Biegnie po pewny medal. Mniej więcej sto, sto pięćdziesiąt metrów przed metą rozpoczyna się dramat. Zawodniczka zatacza się, nogi się uginają, plączą. Uderza w bandę, przewraca się, znów wstaje i stara się biec. Widzi metę i nie może do niej dobiec! Na stadionie zapada grobowa cisza. Wbiegają inne zawodniczki i mijają ją bez żadnej reakcji. Nie ma pomocy, nie ma litości. Jest meta, medal, pieniądze od sponsorów za jak najwyższe miejsce. Obserwują to dziesiątki tysięcy ludzi na olimpijskiej arenie, ponad miliard w telewizji. Po dramatycznej walce z włas- nym organizmem, Szwajcarka dobiega do mety. Sama.
        Czy o taki rodzaj szacunku wobec rywala chodziło baronowi de Coubertin?
        Herosi naszych czasów dają przykład na cały świat. Współcześni idole są: boscy, ponadprzeciętni, bogaci do obrzydliwości. A jakieś tam szczytne idee sprzed stu lat? Mamy przecież XXI wiek! Takie czasy, inne czasy...

        Szanowny Panie Baronie,
        uprzejmie informuję, że jednak Pana idea żyje. Widziałem ją na małym, cichym, prawie pustym stadionie. Wnieśli ją na metę, podnosząc ręce w geście tryumfu, dwaj uśmiechnięci chłopcy z zespołem Downa. Nazywają ich - Muminki.
        Z wyrazami szacunku - autor.


Powrót do spisu treści


W 80 KLIKNIĘĆ DOOKOŁA ŚWIATA
(fragment)

        [...] Rozkoszując się jej przepięknymi pejzażami, zastanawiałem się gdzie teraz kliknąć... to znaczy, chciałem powiedzieć, się udać. Miałem ogromną ochotę zapoznać się z diabłem na Tasmanii i skoczyć jeszcze do Nowej Zelandii. Ale to miała być podróż dookoła świata w 80, a nie w 800 kliknięć. A więc robię wielki skok przez Ocean Spokojny i - witaj Ameryko!
        Zacząłem internetowe poszukiwania od Krzysztofa Kolumba. Chciał wytyczyć zachodni szlak do Indii, a odkrył nowy kontynent. Poza krótkim okresem tryumfu i okazywanych zaszczytów, był przez współczesnych niedoceniony, opuszczony, a nawet przez pewien czas więziony. A jak jest obecnie? Na przykład w sieci internetowej? Ku mojemu zdumieniu, niewiele się zmieniło. Informacje nadzwyczaj skąpe, wyrywkowe, a w wielu miejscach, z jakąś nieskrywaną satysfakcją, uwypukla się porażkę (!?) Krzysztofa Kolumba - bo uprzedzili go kilka wieków wcześniej Wikingowie, bo miały być Indie, a wyszło co innego, bo przyczynił się do zniewolenia Indian (sic!). Nawet, że był Genueńczykiem, też mu się wytyka.
        A ja, mając ogromny szacunek do tej postaci, postanowiłem zacząć podróż od Kolumbii. To też swoisty chichot historii. Na cześć wielkiego odkrywcy nazwany został, z całym szacunkiem, ale jeden z mniejszych krajów, a kontynent nazwano od imienia innego włoskiego żeglarza - Amerigo Vespucci.
        Wpisuję w wyszukiwarce internetowej "Colombia" i zaczynają się schody. Kartele narkotykowe obok organizacji walczących z przemytem narkotykowym, oferty super kawy w super cenie, hotele, restauracje, dwa uniwersytety i atrakcyjny dom spokojnej starości. Dobiła mnie natrętna witryna CIA - Centralnej Agencji Wywiadowczej, w której zapewne zostałem skrzętnie prześwietlony i odnotowany. Zakląłem pod nosem i już chciałem ruszać w innym kierunku, gdy mój wzrok padł na link do ambasady Kolumbii w Waszyngtonie - www.colombiaemb.org. Stąd już poszło z górki. Trochę poszwendałem się po dyplomatycznych salonach i przez dział Arts & Culture trafiłem już do docelowego kraju. Konkretnie do Ministerio de Cultura, czego tłumaczyć chyba nie muszę. Adres www.mincultura.gov.co. Okazuje się, że w Ameryce Południowej też robią bardzo ładne strony WWW. Ta jest tego przykładem. Przyjrzałem się różnym programom, m.in. Sistema Nacional de Cultura (nie muszę chyba tłumaczyć). Uspokoiłem się, ten kraj ma ogromny potencjał intelektualny, sztukę na wysokim poziomie, a kartele narkotykowe są tylko fragmentem - co prawda okrutnym, bezwzględnym i zbrodniczym - ale tylko fragmentem ogólnego wizerunku tego pięknego kraju.
        Wracając jeszcze do Kolumba, to przypomniały mi się niedawne uroczyste obchody 500-lecia odkrycia kontynentu amerykańskiego. Trwały wówczas zażarte kłótnie, gdzie właściwie Kolumb postawił tam po raz pierwszy swoją stopę. Spór rozstrzygnęło, jak to ostatnio często ma miejsce - Hollywood. W jednej z ostatnich superprodukcji filmowych wielki Genueńczyk przybił do brzegu od strony... Oceanu Spokojnego! Podobno były tam lepsze warunki do kręcenia (kładę nacisk na to ostatnie słowo). Zabawny epizod, ale mający coś z symboliki naszych czasów.
        Z Kolumbii ruszyłem na północ. Postanowiłem odnaleźć potomków wielkiego Państwa Majów. Zamieszkują m.in. tereny w południowo-wschodnim Meksyku, nad zatoką Tehuantepec (Ocean Spokojny), przy granicy z Gwatemalą. Odwiedziłem Indian z prowincji Chiapas. Skłonił mnie do tej podróży list subcomendante Marcosa z Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego, który znalazłem kiedyś w Internecie. Zaczynał się takimi oto słowami: "Pozdrawiamy was. Wciąż tu jesteśmy, wciąż walczymy. Są powody, dla których w tym kraju noc na ziemi jest zawsze ciemniejsza od nocy na niebie. W końcu jednak nastaje świt..." (pełny tekst pod adresem: www.btsnet.com.pl/hrypa/marcos.htm) Czy można pozostać obojętnym wobec tak dramatycznych słów płynących od rdzennych mieszkańców tej ziemi? Wchodzę na meksykańską stronę pod adresem: www.chiapas.gob.mx. I co widzę? Szczęśliwych Indian, uśmiechniętych, zadowolonych, objętych pełną opieką edukacyjną, socjalną, medyczną. Coś tu zgrzyta - pomyślałem. Wierzcie mi, spędziłem wiele godzin na wertowaniu materiałów z całego świata na ten temat. W tym rejonie rozgrywa się ogromny ludzki dramat, a noc na tej ziemi chyba rzeczywiście jest tutaj "...zawsze ciemniejsza od nocy na niebie". Znalazłem polską stronę, przez którą można pomóc Indianom z Chiapas w Meksyku Adres http://republika.pl/falodz/chiapas.htm.
        Postanowiłem poszukać w Ameryce szczęśliwych Indian. Czy są tacy? Znalazłem może nie tyle szczęśliwych, co bardzo bogatych. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej postanowiono zrekompensować rdzennym mieszkańcom wielowiekowe krzywdy i upokorzenia w szczególnie pomysłowy sposób. Otóż na terenie niektórych rezerwatów zrobiono coś w rodzaju rajów podatkowych, w których Indianie mają wyłączność na prowadzenie kasyn gry, sprzedaży alkoholu i innych używek po znacznie niższych cenach. Zastrzeżono jednak, że część zysków musi być przeznaczana na cele edukacyjne, socjalne, zdrowotne.
        Najbardziej zabawne jest to, że biali, i nie tylko, mieszkańcy USA szturmują te kasyna przez 24 godziny na dobę przez siedem w dni w tygodniu. Dają się "skalpować, rabować i poddawać obróbce tomahawkiem" bez oporu i cienia sprzeciwu. Obydwie strony są z tego chyba zadowolone, bo interes kwitnie na całego. Przyznaję, odwiedziłem tych kasyn sporo. Wyszedłem z własnym skalpem na głowie i bez uszczerbku finansowego. Podróże wirtualne mają swoje wady, ale w tym wypadku była to niewątpliwa zaleta. Z oporami, bo nie chcę propagować hazardu, podaję jeden adresik: www.chewelahcasino.com.
        Czas biegnie nieubłaganie. W redakcji zastanawiają się już, czy zdążę na czas oddać materiał. Nie chcąc być gorszy od Fileasa Fogga, wracam pospiesznie do Europy. Pomyślałem jednak, że po tak długiej podróży, należy mi się na koniec porcja solidnej rozrywki. Odwiedziłem wiedeński Prater pod adresem www.wiener-prater.at. Wesołe miasteczko w starym, dobrym stylu. Udostępnione w roku 1766 przez cesarza Józefa II, jest już unikalnym zabytkiem w skali światowej. Oprócz niemieckiej, jest również wersja angielskojęzyczna witryny. Liczne zdjęcia, historiografia, mapy, opisy oferowanych atrakcji. Czuje się tutaj jeszcze ducha starego, dobrego Cesarstwa.
        A propos, przypomniała mi się smakowita, galicyjska anegdotka z tamtych czasów. Pewien szlachcic znad Wisły dowiedział się, że w Wiedniu można kupić tytuł hrabiego. Wysłał więc tam swojego lokaja, żeby taki tytuł mu nabył. Po dwóch tygodniach lokaj wraca, a szlachcic pyta - No i jak tam Janie, kupiłeś mi tytuł hrabiego? - Nawet dwa - pada odpowiedź. - Były tak tanie, że kupiłem go również i dla siebie!
        Leniwy ruch myszką i jestem w domu. Pędzę oddać materiał do redakcji, gdzie liczą na wygranie zakładu. Nic z tego! Podobno jakimś cudem podczas wędrówki zaoszczędziłem, podobnie jak Fileas Fogg, kilka godzin, to jest - kliknięć...!

ZAKOŃCZENIE.
        Wyruszając prawie trzy miesiące temu w moją podróż w 80 kliknięć dookoła świata, nie wiedziałem, że właśnie te felietony spowodują tak ożywioną reakcję Czytelników. Może wynika to z tęsknoty za dalekimi podróżami, przygodą, a może była to okazja do chwilowego oderwania się od naszych przyziemnych, codziennych problemów? Wzruszył mnie e-mail Pani Małgorzaty z Turku. Pisała go o trzeciej w nocy, po kolejnej porażce w Biurze Pracy, w kiepskim nastroju psychicznym. Powiedziała, że zabrała się ze mną w wirtualną podróż po świecie. Dziękuję Pani Małgosiu i głowa do góry. Jak to powiedział subcomendante Marcos z Chiapas? "...w tym kraju noc na ziemi jest zawsze ciemniejsza od nocy na niebie. W końcu jednak nastaje świt..." [...]

Powrót do spisu treści



Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved