Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
LEKTURA PRZY MAŁEJ CZARNEJ

coffee z opowiadaniem


Piotr Stanisław Król
(opowiadanie)

Opowiadanie pt. Pałac - Piotr Stanisław Król

        Lekko pochylony stał przy oknie i pełen zadumy przyglądał się nieprzebranym tłumom ludzi gromadzącym się pod pałacem. Zapadał wieczór, na dziedzińcu wznosiła się ku niebu łuna światła z tysięcy zniczy, rozpościerały się dywany kwiatów, wszędzie biało-czerwone sztandary, zwieńczone czarnymi wstęgami i morze, morze łez...
        - A więc tak żegnasz bohaterów spod Smoleńska, ludu Warszawy? A gdzie byliście, na Boga, przed laty? Puste ulice, trzask zamykanych okiennic, przemykające się szybko postaci znikające w bramach. Byłem waszym przywódcą, opiekunem narodu...
        - Panie generale, proszę spocząć. - Wierny i zawsze czujny adiutant, Szczepan Lesicki, podsunął usłużnie niewielki, drewniany taboret. Ostrożnie usiadł na wojskowym zydlu i cicho westchnął. Poczuł nagle ostry, przejmujący ból w prawej nodze, którą zostawił daleko stąd, na rosyjskiej ziemi, w bitwie pod Berezyną.
        - Poruczniku, proszę wyjść na zewnątrz i zrobić dokładne rozpoznanie. Co ci ludzie tam robią, co mówią, co myślą, co czują?
        - Tak jest, panie generale!
        Po chwili został sam w niewielkim, kameralnym saloniku, w którym lubił grać w karty, stawiać pasjanse. Panował półmrok, na ścianach tańczyły pomarańczowo-czerwone odblaski coraz intensywniejszego, rozlewającego się na zewnątrz ognia.

        - Ognia!
        Padł kolejny rozkaz i po chwili rozległ się rozdzierający powietrze huk armat. Kanonierzy błyskawicznie chwycili za wyciory, szybkimi ruchami przeczyścili rozgrzane lufy i załadowali kolejnymi kulami.
        - Ognia! - Kolejny rozkaz, wystrzały, wyciory, proch, kule... Rytmiczny, diabelski taniec życia i śmierci. Pole walki pod Smoleńskiem spowite było szaro-brunatnym dymem, zewsząd padały okrzyki, słychać było zgrzyt szabel, bagnetów, tętent koni, tryumfalne śpiewy, przekleństwa i rozdzierające krzyki bólu.
        Po raz trzeci już tutaj raniony, spoczywał na drewnianym kojcu w pozycji półleżącej, przed namiotem lazaretu. Starał się przedrzeć wzrokiem przez bitewny zamęt i na chłodno ocenić aktualny stan rozwoju wypadków. W tym pozornym chaosie kryła się jakaś logika, geniusz napoleońskiej strategii walki i przebiegłość przeciwnika, pod berłem cara. Niczym partia szachów, naprzeciw siebie dwóch wielkich graczy. Krwawy bój toczył się już trzeci dzień, rosyjskie wojska pod dowództwem generała-feldmarszałka szkockiego pochodzenia, Michaiła Barclay de Tolly, powoli wycofywały się. Idąc przez miasto podpalali za sobą dom za domem. Co chwila wybuchał nowy pożar, jęzory ognia wznosiły się ku niebu, zasnutemu gęstniejącym dywanem smołowatych wyziewów.
        - Panie generale!
        Kilka metrów przed namiotem gwałtownie zarył kopytami gniady koń, z pyska którego odrywały się i opadały na ziemię płaty piany. Kapitan Dębski ścierając dłonią z czoła krew zmieszaną z potem, zasalutował i krzyknął na cały głos - Zwyciężyliśmy! Vive la France! Vive la Pologne! Wycofują się!
        - Po raz kolejny. Wciągają nas dranie, w głąb piekła - wyszeptał pod nosem. Do diabła, okopmy się tutaj, nabierzmy sił, nawet przezimujmy, jak będzie trzeba - pomyślał i zaraz dotarła do niego myśl - Cesarz jest zbyt ambitny, nie spocznie dopóki nie postawi nogi na moskiewskim Kremlu! Kilkakrotnie rozmawiał o tym z Księciem Józefem Poniatowskim, który uznawał obraną strategię "gry na szachownicy wojny" za błędną.
        - Szachy to gra, w której Rosjanie są mistrzami - mawiał jeden z jego podwładnych, stary wiarus, chorąży Kazimierz Zapolski, który przed laty wraz z nim brał czynny udział w Konfederacji barskiej - "W obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczypospolitej, skierowanej przeciwko: kurateli Imperium Rosyjskiego".
        - Napoleon zbyt szybko chce powiedzieć im szach-mat, zbyt szybko... - dodawał i szedł w pole walczyć "za ukochanego Cesarza i za Najświętszą Matkę - Polskę". Poległ tydzień temu. Pochowali go szybko, choć z należnymi honorami pod brzozowym krzyżem, na obrzeżach lasu. Nie było czasu na dłuższe, żałobne ceremonie. Miał szczęście, podczas zmagań w tej kampanii wielu żołnierzy grzebano we wspólnych, bezimiennych grobach.
        Godzinę później zwycięska armia cesarza Napoleona Bonaparte wkroczyła do Smoleńska, trawionego morzem ognia. Szli niczym przez krainę Lucyfera. Zasychały im gardła, piekły twarze, płuca napełniały się ostrymi oparami, niemal dusili się w bezsilnej złości. Niejeden z nich pomyślał - Kolejne pyrrusowe zwycięstwo na rosyjskiej ziemi.
        18 sierpnia 1812 roku jako pierwsi wkroczyli do miasta polscy żołnierze wchodzący w skład V Korpusu Wielkiej Armii. Generał Józef Zajączek herbu Świnka dowodził 16 Dywizją Piechoty. Odniósł dotkliwe rany, zyskał wielkie uznanie i kolejne laury żołnierskiej sławy.

        Moje życie potoczyłoby się zapewne całkiem inaczej, gdyby nie ta przegrana partia szachów - zadumał się wspominając tamte czasy.
        Usłyszał za sobą cichy szmer. Nie odwracając się wykrztusił z siebie, wykrzywiając usta z bólu, którego tak naprawdę nie było, tak jak i tej przeklętej, dokuczliwej kończyny.
        - Do diaska, poruczniku Lesicki! Języka w gębie zapomniałeś!
        Odpowiedzią była przejmująca cisza. Nagle poczuł, jak owiewa go lodowate powietrze. Przeszedł go dreszcz. Te cholerne, pałacowe przeciągi! Odwrócił się zamierzając obsobaczyć adiutanta, że nie zamknął za sobą drzwi i otworzył usta w niemym przerażeniu. W wojskowym, podartym i zabłoconym płaszczu stał nad nim...
        - Na Boga! Kto ty jesteś! - krzyknął.
        Spod daszka zmiętej czapki, na której widniał orzełek w koronie, spozierały na niego puste oczodoły, na czole zionęła poszarpana, ciemna dziura. Płaty skóry wokół ust poruszyły się i usłyszał zduszony, przejmujący głos, dobywający się jakby zewsząd, z każdego zakamarka pomieszczenia.
        - Panie generale, już czas. Idziemy!
        Zerwał się gwałtownie z miejsca, zachwiał i oparł ciężko o ścianę. Tajemnicza postać, oświetlona czerwonym blaskiem światła zza okna, wyciągnęła do niego rękę. Koścista dłoń chwyciła go mocno za ramię.
        - Idziemy...
        - Nie, nie! - krzyknął rozdzierającym głosem i zasłonił ramieniem twarz.
        Po dłuższej chwili opuścił rękę i otworzył oczy. Obok niego stał młody, jasnowłosy żołnierz, w tym samym mundurze i płaszczu, w jakim go ujrzał przed chwilą w pałacu. Miał niemal chłopięcą twarz. Jego szaroniebieskie oczy wpatrywały się w niego z bezmiernym smutkiem. Na plecach miał związane ręce. Wokół setki podobnych jak on, zmierzało w kierunku wykopanych w ziemi ogromnych czeluści mrocznych dołów.
        - Idziemy, panie generale, już czas. - Żołnierz ruszył przed siebie.
        - Na litość Boską! Gdzie, mój synku?!
        Rozejrzał się dookoła i zamarł z przerażenia. Usłyszał suche odgłosy strzałów. Pod lasem, po prawej stronie kilkanaście ciał z rozerwanymi głowami bezwładnie osunęło się w dół. Po chwili ustawiono wśród krzyków i ponagleń kolejnych. Strzały w tył głowy i następni, następni...
        - Młody człowieku, wracamy! Chodź! - Chwycił go za ramię, jego dłoń przeniknęła przez mundur i ciało żołnierza nie napotykając na żaden opór. Zdumiony stanął, bezradnie opuszczając ręce.
        - Ja ci rozkazuję, chodź!
        Przed sobą zobaczył nagle żołdaka z czerwoną gwiazdą na czapce, który z wrzaskiem pchnął młodego żołnierza, aż ten o mało nie upadł. Zaczęli iść ramię w ramię. Gliniasta, nierówna i śliska droga przed nimi jakby wydłużała się, niczym tunel z surrealistycznego snu. W oddali ział otwór wielkiego dołu, który niczym rozwarta szeroko, ohydna gęba, wchłaniał kolejne ofiary tej straszliwej, barbarzyńskiej masakry.
        - Ile ty masz właściwie lat, jaki stopień wojskowy? - Kuśtykając, zapytał rozglądając się, szukając jakiejkolwiek szansy ratunku. Jeśli ta bitwa została przegrana, wywieście białą flagę! Ja też byłem przed laty w niewoli u Rosjan, nie zabijali jeńców, jak barbarzyńskie psy - ta myśl przemknęła mu przez głowę niczym błyskawica.
        - W czerwcu skończyłbym trzydzieści, stopień podporucznika. Zostałem powołany do wojska z rezerwy we wrześniu 1939 roku. Służyłem w kancelarii dowódcy garnizonu. Wiem, że wyglądam jak małoletni. Przezywają mnie Bobo. A ja mam żonę i siedmioletnią córeczkę, ukochaną Helenkę. Pochodzę spod Lwowa, jestem nauczycielem historii w tamtejszym gimnazjum - mówił szybko, jakby chciał zdążyć przed końcem swojej drogi, żołnierskiej Golgoty.
        - A teraz, który jest właściwie rok, miesiąc?
        - 1940, kwiecień - odpowiedział i upadł uderzony kolbą karabinu przez jednego z eskortujących strażników z wykrzywioną, pijacką, czerwoną gębą, z której zionął odór spirytusu i cebuli.
        - Wstawaj, wstawaj durak! - zawył i kopnął go w żebra.
        Generał Józef Zajączek złapał go z wściekłością za gardło i ścisnął. Dłonie zatopiły się w krótkiej szyi i wniknęły w głąb.
        - Ty skurwysynu, zgnij w piekle! - wrzasnął.
        Sowiecki żołnierz nagle zsiniał i zaczął charczeć. Dusił się, łapał z trudem hausty powietrza i nagle klapnął w błotnistą kałużę, rozbryzgując wokół mętną, szarą fontannę wody.
        - Nu, Wania! Szto z wami, wy mnogo wypili wcziera?! - Towarzyszący mu strażnik pochylił się nad nim i poklepał z całej siły po plecach.
        - Ja nie ponimaju szto sa mnoj... idi Andriusza, strielaj! Ja pajdu w piat minut! - chwiejnie uniósł się na kolana i zaczął rzygać tak gwałtownie, jakby miał wypluć z siebie wszystkie wnętrzności. Zostawili go rzężącego i poszli dalej.
        - Gdzie jesteśmy, co to za okolica? - Potykając się co chwila, Józef Zajączek bezradnie rozejrzał się wokół.
        - Pod Smoleńskiem, panie generale.
        Stary napoleoński dowódca zatrzymał się zdumiony i z niedowierzaniem wyszeptał - Smoleńsk, ta przeklęta ziemia...
        - Jak masz na imię, synku?! - zawołał nagle widząc, że ten stanął już nad brzegiem czeluści, zionącej duszącym zapachem prochu i krwi.
        - Franciszek - odparł ściszonym głosem.
        - A z jakiego rodu pochodzisz! - krzyknął, widząc uniesioną rękę sowieckiego kata z pistoletem przystawionym do jego potylicy.
        - Z Katynia, panie gene...
        Huk strzału wstrząsnął nagle jego głową, osunął się na kolana i bezwładnie, niczym szmaciana lalka, runął w głąb zbiorowej mogiły.
        - Jezus Maria! Dlaczego nie walczycie, dlaczego tak umieracie! Żołnierze!
        Biegał jak oszalały i patrzył kolejnym polskim oficerom w oczy. Mijali go z opuszczonymi głowami, przenikali przez niego i po chwili znikali w dołach śmierci. Ocierając łzy, podszedł i stanął na brzegu tego, w którym przed chwilą spoczął podporucznik Franciszek. Ujrzał znajomą, chłopięcą twarz, na wpół otwarte szarobłękitne oczy i przerażającą, krwawą, poszarpaną dziurę na czole. Zamknął oczy i zakrył twarz dłońmi.
        - Mój drogi synku, moje dzieci... - Gwałtownie zaszlochał. - Ja tu walczyłem, a wy jak owieczki, na rzeź... Na Boga! Co z wami?!

- Panie generale.
        Odwrócił się i ujrzał podporucznika Franciszka, który siedział kilka metrów od niego na pniu drzewa. Wokół panowała martwa cisza. Żywego ducha, w lesie nie było słychać śpiewu ptaków. Przerażające miejsce, przedsionek piekła, czyśćca?
        - Walka trwa tutaj od wielu, wielu lat.
        - O co walczycie?
        - O Prawdę. Przyjęliśmy kilka dni temu do swego grona kolejne ofiary Katynia, smoleńskiej ziemi...

        Ocknął się nagle i przetarł dłonią oczy. Sen, mara? Co to było, Jezu Przenajświętszy, Panno Jasnogórska, co to było! - Chwycił dłońmi głowę i zaczął nerwowo tam i z powrotem kuśtykać po saloniku.
        - Który mamy teraz rok? To jakieś szaleństwo! Poruczniku Lesicki! Wracaj tu, natychmiast!
        Zakrztusił się gwałtownie. Kaszląc usiadł ciężko na zydlu i wycharczał z trudem - Proszę, przyjdź już w końcu, idźmy stąd... Stary jestem, zmęczony. Ja już przecież nie jestem, ja byłem...
        - Panie generale, zapraszam.
        To nie był głos jego adiutanta. O nie, nie ten przeżarty nikotyną i okowitą głos Szczepana. Ściszony, miękki i... taki bezbarwny, bez cienia emocji. Znieruchomiał, bał się odwrócić. Zapytał ostrożnie - Kto ty jesteś?
        - Jestem krupierem, zapraszam pana generała piętro niżej, do kasyna gry.
        - Gry? Jaka tam toczy się gra, na Boga - wyszeptał nadal nie odwracając głowy. - Proszę wyjść, ja czekam na swojego adiutanta, za chwilę nas tutaj już nie będzie, nas tutaj nie ma...
        - Idziemy - usłyszał nieznacznie podniesiony głos i poczuł jak nieznajomy, niespodziewany gość kładzie dłoń na jego ramieniu. Zacisnął mocno powieki.
        - Proszę obstawiać, zaczynamy!
        Otworzył oczy i oniemiał. Rozświetlona kryształowymi żyrandolami sala wypełniona była elegancko ubranymi ludźmi. Mężczyźni w ciemnych garniturach i smokingach, wielu z nich w wojskowych mundurach, Kobiety w długich, wydekoltowanych sukniach, obwieszone lśniącą biżuterią, Nad licznymi stołami unosiły się kłęby dymu z cygar i papierosów, którego zapach mieszał się z owiewającą go nutą perfum oraz alkoholu. Przed nim siedział potężny, zwalisty facet. Z wypiekami na twarzy przesunął na jedno z oznaczonych pól duży stos żetonów.
        - Parzyste, czerwone - wysapał do siedzącej obok pięknej kobiety, o śniadej cerze z mocnym makijażem na twarzy. - Kochanie, trzymaj za mnie kciuki!
        Diabolique - diaboliczna koło, w którym suma wszystkich numerów wynosi "666" zostało puszczone w ruch. Kulka rzucona sprawnym ruchem w przeciwną stronę jego obrotu podskakując wykonywała tego wieczora swój kolejny taniec. W pewnym momencie zaczęła coraz wolniej stepować po numerowanych przegródkach. Generał Józef Zajączek spoglądał na przemian, to na zaciśnięte dłonie gracza, do którego przytulała się młoda dama, to na przeskakującą coraz wolniej kulkę. Zatrzymała się, by po chwili wykonać jeszcze jeden, delikatny ruch do przodu, o jedno pole. Znieruchomiała na czarnej dziewiątce.
        Krupierka o ognistych, rudych włosach sprawnym ruchem ściągnęła do siebie ze stołu stos żetonów i poprosiła o kolejne obstawianie pól. Przed zwalistym, łysym jak kolano graczem nie było już ani jednego żetonu. Pochylił głowę i zakrył twarz dłońmi. Przez moment można było odnieść wrażenie, jakby odmawiał cichą modlitwę. Nagle gwałtownie zerwał się z miejsca i przenikając przez stojącego za nim generała ruszył szybkim krokiem w stronę drzwi wyjściowych, nad którymi wisiała duża flaga ze swastyką w środku. Generał Zajączek znał ten magiczny symbol z historii, w tym starożytnego Rzymu. Był nietypowo obrócony o 45 stopni. Cóż symbolizował tutaj? Ta sala też była mu doskonale znana, to był przecież jego pałac, Namiestnikowski.
        - Los, przeznaczenie... - usłyszał obok beznamiętny, niski głos. - Ten człowiek przegrał przed chwilą cały swój majątek. To włoski handlowiec z Neapolu. Spotkał na swojej drodze życia femme fatale, stracił wcześniej rodzinę, teraz pieniądze i ją.
        Obaj z tajemniczym krupierem patrzyli na ciemnolicą kobietę, na szyi której lśnił diamentowy naszyjnik, na smukłych dłoniach drogocenne pierścionki. Wśród gęstych, czarnych włosów połyskiwała delikatna, ażurowa korona. Rozglądała się przez chwilę niepewnie, jak niespodziewanie strącona z tronu królewna, po czym odeszła w przeciwną stronę, do machającego w jej kierunku, wysokiego, szczupłego oficera. Po chwili objął ją, pocałował i ruszyli razem w stronę baru.
        - Gdzie my właściwie jesteśmy? To mój pałac, Namiestnika Królestwa Polskiego? Poznaję przecież to miejsce...
        - Deutsches Haus, panie generale. Niemiecki, ekskluzywny hotel oraz kasyno gry. Mamy rok 1943.
        - Co takiego?! Kto śmiał zbezcześcić to miejsce! - wykrzyknął gwałtownie unosząc pięści do góry.
        Bladolicy krupier spojrzał na niego, uśmiechnął się smutno i ruszył w stronę sąsiedniego stolika, kiwając zapraszająco dłonią. Utykając ruszył za nim kręcąc z niedowierzaniem głową.
        - Los i przeznaczenie... - usłyszał ponownie te słowa, gdy stanął przy zielonym stoliku. Między kilkoma graczami siedział oficer w średnim wieku z czarną przepaską na lewym oku oraz starszy, elegancki pan w czarnym garniturze, z ciemnoczerwoną muszką pod szyją. Rozmawiali w języku niemieckim popijając z wysokich, kryształowych kieliszków białe wino.
        - Kim oni są? O czym rozmawiają?
        - O miejscu, w którym byłeś już dwukrotnie, generale. O lasach i grobach pod Smoleńskiem.
        - Byłem tam tylko raz, w sierpniu 1812 roku - sprostował Józef Zajączek.
        - Nieprawda, odwiedziłeś to miejsce niedawno, w kwietniu 1940 roku. Zapomniałeś, masz aż tak krótką pamięć, drogi generale?
        Pobladł i cofnął się o krok do tyłu. W jego głowie rozbrzmiały ponownie odgłosy strzałów i ujrzał, jak przez mgłę, spadające do mrocznych dołów ciała żołnierzy. W tym podporucznika Franciszka spod Lwowa. Jego półprzymknięte, szaroniebieskie oczy skierowane ku niebu i rozszarpaną, krwawą ranę na czole. Rozerwanym przez wylatującą kulę, wystrzeloną przez barbarzyńskiego oprawcę.
        - To prawda, choć nie mogę tego wszystkiego pojąć - cicho wyszeptał.
        Krótko ostrzyżony na jeża wojskowy przesunął równo ułożony stosik na czarne pole oznaczone cyfrą 19, po czym zaciągnął się głęboko papierosem i zwrócił do sąsiada, który w zamyśleniu obracał w palcach jeden z kilku leżących przed nim żetonów.
- Ich freue mich sehr, daß wir uns wieder getroffen haben, Herr Meier. Nur die Gelegenheiten in Smolensk, die wir zusammen untersucht haben... Das war eine Hölle! (tłum. - Bardzo się cieszę z naszego ponownego spotkania, panie Meier. Tylko te okoliczności w Smoleńsku, które badaliśmy razem... To było jakieś piekło!)
        Ruletka puszczona została w ruch. Wszyscy w milczeniu wpatrywali się w wirujące koło oraz przeskakującą kulkę. Kiedy zaczęła zwalniać tajemniczy, blady krupier pochylił się nad stołem i położył na niej prawą dłoń. Nagle znieruchomiała w czarnej przegródce z numerem 19. Jak przyklejona, kręciła się wraz z kołem, nawet nie drgnąwszy. Po kilkunastu sekundach lekko zdumiona krupierka uśmiechnęła się i przesunęła wygraną w kierunku oficera, który nie wykazywał żadnej emocji. Patrzył na stół, ale jego myśli najwyraźniej błądziły gdzieś zupełnie indziej.
        Zajączek zdumiony odwrócił wzrok ze stosu żetonów na stojącego obok niego krupiera, który tym razem ledwo zauważalnie uśmiechał się pod długim nosem, podkreślonym dwoma wąskimi sztylecikami czarnych, jak smoła wąsików.
        - Jak pan to zrobił? Przecież my...
        - Generale, całkiem niedawno o mało nie udusiłeś tego rosyjskiego żołnierza, czyż nie tak? Zresztą, ta wygrana na nic się mu nie przyda. Jutro wyjeżdża ponownie na front wschodni. Za dwa tygodnie będzie już jeńcem i wyląduje w obozie za Uralem. Nie wróci.
        - O czym oni rozmawiają? Nie znam dobrze niemieckiego - zapytał przyglądając się teraz starszemu mężczyźnie, który nerwowo przeczesywał palcami gęstą, siwą czuprynę, zwracając się do oficera wyjmującego ze srebrnej papierośnicy kolejnego papierosa - Herr Oberst, die schreckliche Massengräber, das war ein Massaker! (tłum. - Panie pułkowniku, te straszliwe masowe groby, to była jakaś masakra!)
        - Ten starszy pan jest ekspertem z Czerwonego Krzyża, członek międzynarodowej komisji biorącej udział w ekshumacji niedawno odkrytych w lasach pod Smoleńskiem grobów polskich żołnierzy. Oficer, to Austriak, który także z ramienia armii niemieckiej tam był. Spotkali się przypadkiem w Deutsches Haus w Warszawie. Nie mogą się obydwaj jeszcze z tego wszystkiego otrząsnąć.
        Krupierka z uroczym uśmiechem na twarzy zaprosiła graczy ponownie do gry. Oficer zajęty rozmową przesunął dwa duże stosy na pierwsze z brzegu pole i dalej kontynuował dyskusję z zasmuconym Szwajcarem, który od niechcenia postawił obok kilka żetonów. Ruletka poszła w ruch.
        - Wygra ponownie? - generał zapytał z zaciekawieniem.
        - Wygra tu. I przegra tam...
        Poczuł jak krupier pociągnął go za ramię w kierunku wyjścia. Szli w milczeniu, wokół słychać było nieustanny gwar, okrzyki radości oraz, co jakiś czas, zawodu i przekleństwa. Jakiś rozemocjonowany rudawy, spocony gość przebiegł im drogę ściskając w ręku weksle, zamierzając je wymienić na kolejne żetony. Wyszli i zatrzymali się w holu. Przez dłuższy czas w milczeniu obserwowali przechodzących koło nich ludzi. Po prawej stronie, na końcu długiego korytarza pojawiła się sylwetka niewysokiego kelnera ze srebrną tacą w ręku, na której ustawionych było kilka kieliszków napełnionych białym winem. Krupier zerknął w jego stronę i dał ręką jakiś znak. Tamten zatrzymał się, postawił tacę na małym, okrągłym stoliku pod ścianą. Przykucnął i zaczął powoli poprawiać sznurowadło.
        - Panie generale, każdy z nas rozgrywa w swoim życiu jakąś grę. Czasami życie gra w kości,, stawia na polach ruletki nasze losy. Inni grają też i nami, często znaczonymi, fałszywymi kartami. Historia po naszym odejściu też jest rozgrywką w rękach bogiń: Prawdy, Fałszu i Milczenia.
        - A my? W czyich rękach jesteśmy, czy może... byliśmy? Kto i jak nami gra? - Józef Zajączek przechylił głowę i czekał na odpowiedź tajemniczego krupiera, do którego w tym momencie podszedł wysoki brunet w ciemnobrązowym garniturze i ściszonym głosem powiedział - Już wszedł, za chwilę tu będzie. Po czym podszedł do stojącego kilka metrów dalej fotela, wyjął z kieszeni gazetę i zaczął czytać.
        - Kto idzie?
        - Krwawy morderca z Pawiaka. Nie mogliśmy go namierzyć na ulicach Warszawy. Czujny i zawsze szczelnie obstawiony. Otrzymał wyrok od dowództwa Państwa Podziemnego. Los i przeznaczenie...
        Na dole schodów ujrzeli mocno zbudowanego oficera w czarnym mundurze. Na jego czapce błyszczała w złocistych światłach kandelabrów trupia czaszka. Krupier dał znak kelnerowi, który szybko chwycił tacę i ruszył w ich kierunku.
        - Kości zostały rzucone, panie generale. Jego los jest przesądzony - szepnął Zajączkowi do ucha i uśmiechając się podszedł do oficera, ukłonił się i głośno wykrzyknął - Guten Abend! Und wieder bei uns in Kasino! So lange haben wir Ihnen hier nicht gesehen, ich wünsche... (tłum. - Dobry wieczór! I znów u nas w kasynie! Tak długo nie widzieliśmy tutaj pana, życzę...)
        - Nein, nein, Herr Rosinsky! Bitte, keine Wünsche! Das bringst mir nur ein Pech! (tłum. - Nie, nie, panie Rosinsky! Żadnych życzeń, proszę! To tylko przyniesie mi jakiegoś pecha.) - Zaśmiał się zdejmując z głowy czapkę i przeciągając dłonią po łysej głowie.
        W tym momencie nadchodzący z prawej strony kelner potknął się i wpadł na niego potrącając go w bok tacą. Oblany winem oficer odskoczył do tyłu z wrzaskiem - Dummkopf! Wie du gehst! (tłum. - Ty głupcze! Jak chodzisz!)
        - Ich bitte um Verzeihung! Hier ist... (tłum. - Proszę wybaczyć! Tu jest...) - "niezdarny" kelner wskazał ręką łazienkę, wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chustkę i zaczął wycierać wilgotną plamę na jego rękawie.
        Krupier spokojnie odsunął go na bok i uprzejmie zaprowadził znajomego, niemieckiego oficera do pomieszczeń męskiej toalety. Zamknął za sobą drzwi. W sąsiednim pomieszczeniu ktoś włączył patefon i rozbrzmiały głośne dźwięki arii z wagnerowskiej opery "Tannhäuser". Zaintrygowany tym wszystkim Zajączek czekał, rozglądając się z uwagą dookoła. Kelner zebrał kieliszki z czerwonego chodnika i powoli przecierał plamę chustką zerkając na drzwi oznaczone metalowym symbolem męskiej toalety. Nagle usłyszeli stłumiony odgłos, jakby wystrzał korka otwieranego szampana. Po chwili drzwi otworzyły się i spokojnym, opanowanym krokiem wyszedł z nich tajemniczy krupier, dyskretnie przekazał kelnerowi jakieś dokumenty i po chwili obydwaj ruszyli korytarzem, każdy w inną stronę. Zaskoczony generał Zajączek rozejrzał się w prawo, w lewo. Po chwili nie było po nich śladu.
        Ktoś wszedł do łazienki i rozległ się rozdzierający uszy wrzask. Z sąsiedniej jaskini hazardu wybiegli wojskowi, niektórzy odpinali po drodze kabury, ktoś krzyczał - Polizei! Rufe Polizei an! (tłum. -Policja! Dzwonić na policję!)
        Generał ruszył przed siebie wypatrując tajemniczego krupiera, utajnionego polskiego żołnierza Państwa Podziemnego, wykonawcę wyroku na niemieckim oprawcy z Pawiaka.
        - Los i przeznaczenie... - zabrzmiały mu w uszach jego słowa. Nagle potknął się i upadł. Zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zaklął pod nosem i szukając obok jakiegoś oparcia starał się podnieść.

        - Generale, ma pan gościa! - Zaskrzypiały drzwi i ktoś wszedł do ciemnego saloniku, którego jedynym oświetleniem było światło bijące z ognistej łuny za oknem pałacu. - Co się stało?!
        Poczuł jak adiutant oraz ktoś jeszcze chwytają go pod ramiona i ostrożnie podnoszą z podłogi. Usiadł na zydlu i zaczął z uwagą przyglądać się staremu wojakowi, który z ręką opartą na rękojeści szabli uśmiechał się pod sumiastym wąsem. Od prawej skroni, aż do żuchwy biegła szeroka blizna. W lewej ręce brakowało dwóch palców. Jedno, na wpół przymknięte oko, zasłonięte było bielmem.
        - Kaziu? Kazimierz Zapolski?! - Nagle olśniło go, jak grom z jasnego nieba. Zerwał się na nogę podpierając drugą, drewnianą i rzucił staremu, wiernemu przyjacielowi w ramiona. - Chorąży Zapolski, jak tu trafiłeś, na Boga! Przecież ty tam, pod lasem, na rosyjskiej ziemi...
        - W jednym kawałku! A ty generale, w trzech: w Opatówku pod Kaliszem, serce w warszawskim kościele Bernardynów, a co nieco z waszych drogich wnętrzności także i w katakumbach, na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.
        - Ech, dlatego może spokojnego, jedynego miejsca spoczynku nie mogę sobie ostatnio znaleźć. Nosi mnie w różne dziwne strony. Pałacu swojego poznać nie mogę, prusacki dom, kasyno, licho wie, co jeszcze. I ten Smoleńsk...
        Usiedli przy karcianym stoliku i milczeli przez dłuższy czas wpatrując się przez okno na nieprzebrane tłumy ludzi, gromadzące się przed budynkiem pałacu. Zapalali wciąż nowe znicze, rozrastały się dywany kwiatów, biało czerwone sztandary powiewały przed pomnikiem Księcia Józefa Poniatowskiego. Józef Zajączek odwrócił się w stronę porucznika-adiutanta Szczepana Lesickiego - I co, zrobiłeś zwiad, jak kazałem? Co tam się właściwie dzieje? Czekałem i czekałem, guzdrałeś się okrutnie!
        - Generale, dwa razy tutaj wbiegałem z wieściami, a pana nie było. Szukałem po całym pałacu i nie mogłem znaleźć!
        Józef Zajączek znów spojrzał w okno i cicho wyszeptał - Dziwne tu się sprawy mają, doprawdy dziwne sprawy. Kazimierzu, pamiętasz jak spotkaliśmy się pierwszy raz w 1768 pod Barem na Podolu? Miałem wtedy szesnaście lat, a ty? Osiemnaście, tak?
        - Prawie dwadzieścia, panie generale. Potem nasze drogi się na jakiś czas rozeszły. Ponownie los nas połączył pod dowództwem Tadeusza Kościuszki. Walczyłem pod pańskim dowództwem pod Racławicami, brałem udział w obronie warszawskiej Pragi. Potem generał udał się do Galicji, a mnie wyniosło do Drezna, a następnie do Paryża.
        Zajączek stukał palcem w blat stołu i patrzył wciąż w okno. - A później Egipt, pamiętasz? Napoleon Bonaparte ugrzązł w piaskach pustyni, pod piramidami faraonów.
        - Ale wcześniej nieźle się spisaliśmy, łoiliśmy skórę Mamelukom, Turkom, Anglikom - Zapolski podkręcił wąsa i zaśmiał się, jak z dobrego dowcipu.
        - A pod Kanopą, pamiętasz? Marzec, 1801 roku? Dzielnie się broniliśmy, mimo miażdżącej przewagi Anglików.
        - Napoleon mianował pana wówczas na generała dywizji, pamiętam jak dziś.
        - A ciebie osobiście odznaczył i awansował na dowódcę oddziału piechoty, drogi Kazimierzu.
        - W jakimś stopniu zrekompensowało mi to utratę dwóch palców i rozpłataną na pół gębę - skomentował ze śmiechem pochwałę stary wiarus. Powoli wyczuwało się wśród nich narastające napięcie. Zmierzali do tematu, który był dla generała bardzo trudny. Przypominało to trochę spowiedź, litanię uczynków starych wojaków.
        - Potem znów nasze drogi się rozeszły. Ja wylądowałem w 1802 roku na Saint Domingue , gdzie wkrótce nabawiłem się żółtej febry i po pół roku wróciłem do Francji. Straciłem tam też oko, jakaś tropikalna infekcja. Jako inwalida wojenny dostałem rentę i zamieszkałem w Tuluzie. W 1807 roku, na wieść o utworzeniu Księstwa Warszawskiego, wróciłem w rodzinne strony. W 1809 roku wstąpiłem, jako ochotnik, do Legii Kaliskiej i wziąłem udział w wojnie polsko-austriackiej, znów pod pańskim dowództwem, generale.
        - Pamiętam ciebie, ponownie zdrowo oberwałeś, tym razem w prawe płuco. Ledwo przeżyłeś - Józef Zajączek nie patrzył mu w oczy, rozmawiając wciąż spoglądał przez okno na falujące, niczym morze, tłumy. - A potem kampania moskiewska, w 1812 roku byłeś znów przy moim boku, stary przyjacielu. Dochodziliśmy już do Smoleńska...
        - I zabrał mnie, starego wojaka, do siebie miłosierny Bóg. Strzał prosto w serce, nawet nie zdążyłem się przeżegnać - dokończył Kazimierz Zapolski. - Spocząłem pod brzozowym krzyżem, na rosyjskiej ziemi. Teraz rośnie tam gęsty las, a krzyż rozpadł się w proch. Śladu nie ma po nim, po mnie...
        - Jesteś, przecież tu jesteś! - Generał odwrócił się nagle i spojrzał mu w oczy.
        - Jestem, dopóki w tym Narodzie przetrwa pamięć o nas. - Wskazał palcem w stronę okna. - O tych, którzy przelewali za nią swoją krew.
        Po dłuższej chwili zapytał - Panie generale, to pański pałac? Czemu zwali go przez lata - Namiestnikowski? Adiutant Lesicki odchrząknął, wstał z krzesła i podszedł do okna. Józef Zajączek długo milczał. W końcu odpowiedział - Drogi Kazimierzu, nasz los i przeznaczenie... Widzisz, pod Berezyną straciłem nogę, potem trafiłem do niewoli rosyjskiej. Wróciłem do Warszawy, do Królestwa Polskiego, jako namiestnik, opiekun Narodu Polskiego.
        - Namiestnik? Królestwo Polskie? - Zapolski przechylił głowę i skrzyżował ręce na piersi. - A kto był wówczas polskim królem?
        Zapadło długie milczenie. Adiutant odwrócony do nich plecami patrzył przez okno na siedzącego dumnie na koniu Józefa Poniatowskiego, stary wiarus nie odrywał zdrowego oka od generała, który nachylony nad stolikiem cicho postukiwał palcami w dębowy, poczerniały ze starości blat. W końcu uniósł głowę i po chwili odpowiedział - Kto był wówczas królem Polski, pytasz? Car Rosji, Aleksander I Romanow. Nasze narody połączyły więzy przyjaźni, na gruncie przeżytej tragedii i nieszczęść... Smoleńsk, Moskwa, Berezyna... Tysiące grobów, tysiące ofiar po obu stronach.
        Zapadła grobowa cisza. Porucznik przy oknie nawet nie drgnął, dalej stał odwrócony w stronę okna. Józef Zajączek podparł głowę dłońmi i spuścił wzrok. Stary wiarus, Kazimierz Zapolski zamknął oczy i poruszał bezdźwięcznie ustami. W końcu wstał, podszedł do okna i stanął obok Szczepana Lesickiego.
        - Generale, 2 sierpnia 1826 roku żegnał pana z honorami kolejny car Rosji, Mikołaj I, król Polski. Ale nie Polaków. Oni pozostali w domach. Przed pałacem ziały pustki. Wiesz drogi mój generale, dlaczego dziś zbierają się tutaj takie tłumy, wznosi się ku niebu łuna ognia, biją gorące serca rodaków?
        - Los i przeznaczenie... - usłyszeli ściszony głos Zajączka.
        - Honor i wolna wola - odparł stary wiarus i odwrócił w jego stronę. - Idziemy, generale.
        W Sali Kolumnowej na katafalkach stały obok siebie dwie trumny. Warty honorowe pełnili polscy żołnierze w galowych mundurach. Wzdłuż barierki przesuwał się nieustannie sznur ludzi. Zatrzymywali się na chwilę, klękali, pochylali z szacunkiem głowy. Generał Józef Zajączek, jego wierny porucznik-adiutant Szczepan Lesicki oraz stary wiarus, chorąży Kazimierz Zapolski od dłuższego czasu stali w milczeniu i przyglądali się uroczystej ceremonii pożegnania Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Lecha Aleksandra Kaczyńskiego oraz jego małżonki, Marii, ofiar tajemniczej katastrofy samolotu, stalowego ptaka, w dniu 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem. Pochłonęła ich katyńska mgła i dołączyli wraz z 94 towarzyszami podróży do ponad 21 tysięcy ofiar bestialskiego mordu w roku 1940 oraz tych, którzy polegli w kampanii moskiewskiej w roku 1812.
        - Ten pałac nie jest już Namiestnikowski, nie jest także niemieckim domem - ściszonym głosem powiedział Kazimierz Zapolski. To Pałac Prezydencki, wolnej, niepodległej Polski. Oby tak pozostało na wieki.
        - Amen - odpowiedzieli Józef Zajączek wraz porucznikiem-adiutantem, zasalutowali i zniknęli. Za oknem budził się nowy dzień.

        - Pani Helenko, musimy już iść, ludzie czekają.
        Dziewczyna o długich, kręconych włosach nachyliła się nad klęczącą przed trumnami Lecha i Marii Kaczyńskich, starszą kobietą. W końcu z wysiłkiem uniosła się z kolan i ruszyły z miejsca w stronę wyjścia.
        - Jak pani to wytrzymała! Dziewięć godzin stania w kolejce, ja już najzwyczajniej padam ze zmęczenia. - Trzymała ją troskliwie pod ramię, gdy schodziły schodami w dół. - I jak to było z tym Zajączkiem? Zaczęła mi pani opowiadać tę historię przed wejściem do Sali Kolumnowej, proszę.
        Wyszły na zewnątrz pałacu, pierwsze promienie słońca rozświetlały domy po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia. Obok uwijali się harcerze i harcerki ustawiając coraz to nowe znicze, kładąc kwiaty przekazywane im przez tysiące ludzi, wciąż gromadzących się na Trakcie Królewskim. Stanęły obok obłożonej tulipanami rzeźby dostojnego, kamiennego lwa, dzieła Camillo Laudiniego.
        - Jak już pani wspomniałam, mój ojciec, Franciszek, był nauczycielem historii. Mieszkaliśmy niedaleko Lwowa, w małym domku, otoczonym prześlicznym ogrodem. Miałam tam swoją huśtawkę, piaskownicę i drewnianego konika na biegunach. Ojciec popołudniami siadał pod starą lipą, rozkładał na stole papiery i godzinami pisał. Kiedyś zapytałam mamę, Marysia było jej na imię, o czym tatuś tak wciąż ostatnio pisze i pisze. Uśmiechnęła się i odpowiedziała - O "Zajączku", moja Helenko.
        - Bajkę dla pani pisał? - Dziewczyna zaśmiała się i zmęczona oparła plecami o kamiennego lwa.
        - Tak myślałam. Któregoś dnia wdrapałam mu się na kolana i poprosiłam, żeby mi przeczytał o tym "Zajączku". Początkowo byłam zawiedziona, myślałam o długouchym, miękkim futrzaku. A to była historia o generała Józefie Zajączku, herbu Świnka.
        - Świnka? - Rozległ się śmiech dziewczyny.
        - Tak, herbu Świnka. Bohaterski polski żołnierz z bardzo powikłanym życiorysem. W końcu zamieszkał jako namiestnik carski w tym pałacu. Stąd przez lata taką nosił nazwę. Jego pogrzeb i pożegnanie przez Naród nie były takie, jak to dzisiejsze. Ale mam do niego jakiś wielki sentyment. W końcu to był Zajączek mojego dzieciństwa! Kładąc tutaj przed północą kwiaty, oddzieliłam od bukietu trzy tulipany oraz zapaliłam znicz i poprosiłam jednego z harcerzy, aby postawił je jak najbliżej pomnika Księcia Józefa Poniatowskiego, w intencji jego współtowarzysza walki -generała Józefa Zajączka.
        - Pięknie pani zrobiła - odparła z podziwem towarzysząca jej dziewczyna, odgarniając z czoła kosmyk włosów. - I co z tą książką? Została wydana?
        Starsza kobieta przez dłuższy czas milczała, obserwując przesuwającą się powoli kolejkę ludzi chcących, jak one, oddać ostatni hołd parze prezydenckiej.
        W końcu odpowiedziała - Nie, nie została nigdy wydana. Nie pozostał po niej żaden ślad, poza tym w mojej pamięci. Mój ojciec w 1939 roku został powołany do wojska w stopniu podporucznika. Zginął w Katyniu, pod Smoleńskiem, w 1940 roku.

Chcesz skomentować? Napisz:
salonik-literacki@piotrstanislawkrol.pl
(wyraź zgodę na zamieszczenie komentarza na stronie Saloniku)


Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved