Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
LEKTURA PRZY MAŁEJ CZARNEJ

coffee z opowiadaniem

Piotr Stanisław Król
Tętno miasta

Końcowe, tytułowe opowiadanie książki z rozdziału „Blaski i cienie tamtych dni”. Na warszawskich ulicach, placach, zaułkach na początku lat 80. ub.w. po wprowadzeniu stanu wojennego, spotykamy w różnych trasach ludzi, którzy w finale spotkają się w szczególnym miejscu, dramatycznym epizodzie ich życia. Wśród nich kroczy młody poeta szukający zagubionego wiersza...

        Maj 1983 roku. Młody Poeta, jak co dzień, przemierzał ulice, zaułki, podwórka, place, skwery i parki swojego rodzinnego Miasta. Od dłuższego czasu bezskutecznie szukał natchnienia w tej szarej, bezbarwnej, otaczającej go zewsząd prozie życia. Zabiegani, zmęczeni ludzie raczej nie czytali już poezji, choć była dostępna nie na kartki, z przydziału urzędowego rozlicznika. Zarówno w pierwszym, jak i tzw. drugim obiegu. Rozglądał się uważnie dookoła, wsłuchiwał w szepty, rozmowy, a czasem i rozdzierające wołania, krzyki. Wielu jego kolegów literatów, w tym przede wszystkim poetów, zmieniło już profesje – jeden pracował jako taksówkarz, drugi był drukarzem w podziemiu, trzeci handlował na Bazarze Różyckiego, inni udali się na emigrację wewnętrzną, do szarej, wyjałowionej krainy NIC. On żył wciąż nadzieją, że jeszcze napisze wiersz...

        Sklep mięsny przy ulicy Marcelego Nowotki przywitał Zenobię Lipko znajomym widokiem gołych haków i bezmyślnym, nieobecnym wzrokiem pracującej tu od trzech miesięcy Jolki. Podeszła do lady i cicho chrząknęła. Nie wywołało to żadnej reakcji.
        – Proszę o pół kilo polędwicy, trzydzieści deko szynki i ten chudziutki, wędzony boczek– wskazała palcem pusty hak nad głową dziewczyny, która najwyraźniej weszła w stan katatonii, z której nie wyrwała jej nawet tak elektryzująca i pozbawiona wszelkiej logiki prośba klientki. Ponieważ ten słowo-wstrząs nie poskutkował, Zenobia Lipko sięgnęła po bardziej radykalny środek. Zwinęła dłonie w trąbkę i wrzasnęła na całe gardło – Uwaga Jola! Idzie kontrola!
        – Kontrola? – twarz dziewczyny drgnęła i zamrugała szybko powiekami. – Jaka kontrola? Jezus Maria! – krzyknęła przerażona i odskoczyła od lady waląc tyłkiem w kant pustego, drewnianego stołu, na którym spoczywały nie używane od trzech dni narzędzia rzeźnickie – dwa wielkie noże i poszczerbiona siekierka.
        Tym razem kochane biedactwo wyszło z katatonii – pomyślała z ulgą pani Zenobia, uśmiechając się do niej ciepło i z życzliwością.
        – Już sobie poszli, zachowaj spokój i czujność moje dziecko. Gdzie jest kierowniczka sklepu?
        Rozcierając obolałe biodro Jolka czmychnęła na zaplecze, by po chwili pojawić się ze swoją grubą, jak trzydrzwiowa szafa, szefową. Jej gruszkowata głowa osadzona na krótkiej i pełnej fałd podbródkowych szyi, przypominała odwrotnie zamocowaną żarówkę na zwichrowanym gwincie, która świeciła spoconym czołem. Posapując podeszła do lady i wyciągnęła ręce do swojej starej przyjaciółki, prowadzącej od wielu lat ze swoim mężem kiosk RUCH-u na ulicy Marchlewskiego, dziesięć minut drogi stąd wolnym spacerkiem.
        – Dzień dobry, serdeńko ty moje! – objęła w pulchne, wilgotne paluszki jej drobną dłoń i roześmiała się od ucha do ucha. – Poczekaj momencik, złoteńko – poprosiła ją słodkim głosikiem, po czym warknęła pod nosem obracając nagwintowaną tłustymi fałdkami głowę w kierunku swojej młodej pracownicy – Idź i kup mi Ptysia, już!
        – Ależ ja już rano kupiłam pani dwie butelki – odgarniając z czoła niesforne blond loczki, Jola przypomniała nieśmiało o dostarczeniu słodkiego jak ulepek, gazowanego napoju.
        Marciniakowa chwyciła siekierkę i powoli przesuwając kciuk wzdłuż ostrza wycedziła przez zaciśnięte zęby, marszcząc przy tym groźnie czoło – Ptyś albo...
        Chwilę później były same w sklepie, na drzwiach którego zawisła przekrzywiona, brudna tabliczka z napisem „Remanent”. Poszły na zaplecze i usiadły przy poobijanym, chyboczącym się biurku, na którym po chwili pojawiły się na poobtłukiwanych spodkach szklanki z herbatą „Ulung” oraz otwarta torba cukru. Marciniakowa posłodziła swoją sześcioma czubatymi łyżeczkami, Zenobia Lipko skromnie, trzema. Dbała o figurę. Mieszając powoli herbatę rozejrzała się po gołych, szarych ścianach pokoiku, których jedyną ozdobą był aktualny kalendarz Zakładów Mięsnych na Żeraniu. Pod dużymi, czerwonymi cyframi „1983” uśmiechał się sympatyczny prosiaczek. Zwierzę w tym kraju rzadko występujące, jak wynikało z pustych, sklepowych haków, będące pod ścisłą ochroną władzy ludowej. Ustrzelić je można było tylko przydziałową kartką na mięso. Zapewne stąd się brał ten znakomity humor różowej świnki.
        – Kaśka, chyba trochę za ostro traktujesz tę swoją Jolę, nie sądzisz? Dobra z niej dziewczyna – Zenobia Lipko siorpnęła herbatkę i szybko odstawiła gorącą jak diabli szklankę, dmuchając w zaczerwienione palce.
        Marciniakowa westchnęła głęboko, oblizała łyżeczkę i przystąpiła do wyjaśniania nieco skomplikowanych ostatnio stosunków międzyludzkich w tutejszym sklepie mięsnym.
        – Serdeńko moja, czy ty wiesz kim ona chce zostać? Nie zgadniesz! Aktorką filmową! Cały czas liczy na to, że do sklepu wejdzie któregoś dnia Zanussi, Bareja albo taki Wajda i padnie z wrażenia na jej widok! Uwierzysz?
        – Rozumiem teraz, skąd ten jej stan katatonii – Lipko pokiwała głową. – Wywala oczy na drzwi i zatrzymuje projekcję otaczającego ją świata. Robi sobie w mózgu taką stopklatkę...
        – No właśnie, trafiłaś w samo sedno problemu! Zrozum mnie, jak nie potrząsnę nad jej ufarbowaną łepetyną siekierką, to za cholerę nie wróci z obłoków z powrotem za ladę! No, do rzeczy złoteńko moje, przyniosłaś?
        Zenobia Lipko sięgnęła po torbę i wyjęła dwie litrowe butelki po Ptysiu. Marciniakowa sprawnym ruchem odkręciła nakrętkę jednej z nich i poruszając zabawnie małym, mięsistym noskiem powąchała zawartość.
        – No, no... Ten twój Michał to robi bimber lepszy niż francuski koniak. Nie na darmo skończył chemię na polibudzie. Specjalizację pędzenia samogonu? – zażartowała.
        – Coś jakby w tym sensie.
        – Poczekaj momencik – szefowa sklepu z trudem dźwignęła się z krzesła i wyszła z pokoju. Wróciła trzymając w ręku dużą torbę, z której wylądowały na biurku: sucha kiełbasa krakowska, szynka, chudziutki boczek, polędwica cielęca i duży słój.
        – O! Flaczki! – Zenobia Lipko radośnie klasnęła w dłonie. – Ale mój stary się ucieszy! W przyszłym tygodniu przyniosę ci śliwowicę jego roboty! Masz Kaśka flaszki na wymianę?
        – Oczywiście serdeńko! – Marciniakowa otworzyła drzwiczki biurka i wyjęła dwie puste butelki po Ptysiu. – Wpadnij za tydzień, pogawędzimy złotko ty moje.
        Odprowadziła przyjaciółkę pod same drzwi wejściowe do sklepu, za którymi – obejmując z czułością butelkę, niczym głowę kochanka – stała Jola, najwyraźniej bujając w obłokach swoich filmowych zwidów i marzeń. Szefowa wyciągnęła energicznie rękę w stronę klucza, ale Zenobia Lipko w ostatniej chwili powstrzymała ją i uśmiechając się mrugnęła okiem – Ostrożnie kochanie, bo stłucze nam Ptysia...
        Kilka minut później sklep został ponownie otwarty, po półgodzinnym „Remanencie”.

        Janek Felisiak uważnie zlustrował swoje nowiutkie, skórzane buty. Skrzywił się. Na czubku prawego zauważył ledwo widoczny ślad kurzu. Wyjął z kieszeni chusteczkę, splunął na nią i skrupulatnie starł brud. Uśmiechnął się usatysfakcjonowany i przesunął dłonią po krótko ostrzyżonych na jeża blond włosach. Był estetą i bardzo dbał o swój wygląd.
        Jechał dziś ze swoją drużyną na zawody. Biegi, skoki, rzuty... Uwielbiał sport i aktywny tryb życia. Jego mama razem z babcią kipiały wręcz dumą i satysfakcją, że wyrósł na tak zdrowego i mocarnego chłopa. Ojciec patrzył na to wszystko krzywym okiem. Ale sam dochował się brzucha, jak bęben szamana z plemienia Bantu, więc może i mu zazdrościł szczupłej, ale atletycznej sylwetki. Albo jeszcze tam do czegoś innego się czepiał i wciąż zrzędził. Na szczęście baby w domu trzymały go krótko, pod pantoflem.
        Skrupulatnie złożył chusteczkę na cztery części i wsunął do kieszeni spodni. Przymknął oczy i zatopił się w rozmyślaniach. Przed dwoma tygodniami pojechał do swojej rodzinnej wsi. Jego kobiety, jak je określał, witały go niczym króla. Na czele z Boguśką, jego narzeczoną. Za pół roku mieli wziąć ślub, przygotowania szły pełną parą. Stary jak zawsze coś tam bąkał pod nosem, ale nikt go nie słuchał. Zresztą dla ugody przywiózł mu karton papierosów, to chodził burczeć i marudzić na ławeczkę pod lipą, koło stodoły. W domu był święty spokój.
        Po sutym obiedzie – z jego ulubioną grzybową przyprawioną śmietaną, grubym i wielkim na pół talerza schabowym, kapuście z zasmażką i ziemniakami ze skwareczkami, poszli na spacer z Boguśką do lasu. Na polance koło rzeczki przetrenowali przed zbliżającą się nocą poślubną kilka pozycji. Jedną nawet dwa razy. Kota w worku nie zamierzał kupować. Ona podzielała w pełni jego zdanie. Pod wieczór wrócili na kolację zgłodniali, jak młode wilczki. Czekały już na nich pełne półmiski z wędliną, wśród której królował jego ulubiony salceson brunszwicki i kaszanka domowej roboty. Wódeczkę przyniósł z piwnicy ojciec, ponury i ciągle przeżuwający pod wąsem jakieś żale i pretensje. Kobietom nalał w kieliszki, a sobie i jemu w szklanki.
        Około północy odprowadził Boguśkę do jej rodzinnej chałupy, znajdującej się na drugim końcu wsi. Kiedy zbliżał się do domu, zobaczył starego. Czekał przy furtce oparty o starą, pochyloną brzozę. Palił papierosa i zerkał na niego spode łba. Kiedy chciał go wyminąć gwałtownie wyciągnął rękę i zacisnął dłoń na koszuli, o mało nie zrywając guzików.
        – Stój i posłuchaj mnie gałganie jeden... – powiedział chrapliwym, pijackim głosem.
        – Ojciec, odwal się bo...! – szarpnął się odtrącając jego rękę i pchnął go z całej siły. Rozległ się przejmujący krzyk. Upadł ciężko uderzając plecami i głową o płot. Matka z babką, zaalarmowane hałasem, wybiegły z wrzaskiem z domu. Z wysiłkiem dźwignęły z ziemi pojękującego i klnącego starego.
        – Janek, natychmiast do domu! A ty, głupcze, będziesz spał dziś w stodole! – babka wyrzuciła z siebie ostrym i zdecydowanym głosem, nie podlegające żadnej dyskusji, dyspozycje.
        – A niech was wszystkich diabli wezmą! – jej sprawiający wciąż kłopoty syn z trudem wyrzęził przekleństwo i zataczając się ruszył przez podwórze.
        Następnego dnia wszystkie trzy odprowadziły swojego kochanego Janka na przystanek PKS. Wycałowały, wyściskały i popłakały się z żalu, że tak szybko odjeżdża. Babka pobłogosławiła go, kreśląc z namaszczeniem krzyż na czole. Ojciec nie pojawił się. Od jakiegoś czasu miał do niego ciągle o coś pretensje. A pies z nim tańcował! – pomyślał i wskoczył do autobusu.
        Teraz jechał na kolejne warszawskie zawody, przed którymi jego zgrany zespół intensywnie trenował i ćwiczył taktykę. Niedługo znów pojedzie do domu, do swoich ukochanych kobiet – rozmarzył się i rozejrzał dookoła. Drużyna w komplecie. Lubił swoich kumpli, z kilkoma nawet się zaprzyjaźnił. Drzemiący koło niego Jurek Gołka miał być świadkiem na jego ślubie.
        Zamknął oczy i wyobraził sobie swoją pełną smakowitych krągłości Boguśkę, jak goluteńka kąpie się w rzeczce pod lasem i radośnie rozpryskuje wokół siebie wodę, mieniącą się w promieniach słońca tęczowymi kolorami. Gęba mu się rozanieliła.
        – Kurna, życie jest piękne – przeciągnął się i zamruczał, jak kocur pod piecem.
        – Co? – Jurek spojrzał na niego przecierając zaspane oczy.
        – Wiadro! – roześmiał się i klepnął go mocno w udo w celu szybkiego rozbudzenia przed czekającymi ich zmaganiami.
        – Szykuj się! Jesteśmy prawie na miejscu! – krzyknął mu w ucho i ponownie zlustrował swoje buty.

        Młody Poeta wciąż przemierzał ulice Miasta. Wszędzie kolejki, kolejki, kolejki... Za mięsem, za proszkiem do prania, za wersalką, za butami, za mydłem, za jajkami, za papierem toaletowym... Czy warto poświęcić temu choćby jeden wers? Satyrykiem nie był, dramaturgiem też nie. Był skromnym, ale ambitnym poetą, cierpiącym od dłuższego czasu na brak weny twórczej. Wokół proza życia, w sercu i w głowie pustka, jak na sklepowych wieszakach, półkach i ladach. Napisać wiersz, a potem choćby i potop! – pomyślał z sarkazmem i skręcił w kolejną ulicę Miasta.

        Siedzieli w piątkę przy stole i czekali na Norberta, którego nazywali Pigularzem. Studiował medycynę i ciągle nawalał czasowo. Gdyby nie te cholerne ulotki, które miał z sobą przynieść, po prosu oleli by go i poszli sami na umówione spotkanie. Brodaty i długowłosy Bronek, ksywa „Czarny”, stukał nerwowo palcami w blat i co chwila zerkał na zegarek. Był szefem grupy. Jędrek „Raca” posapując zwijał po raz kolejny transparent z napisem „SOLIDARNOŚĆ ZWYCIĘŻY!” i starał się wepchnąć do niewielkiej torby. Bliźniaki, Kazik i Edzio, jak zawsze spokojni i flegmatyczni, rozgrywali partyjkę szachów. Prawie dwumetrowy Zbychu, nazywany przewrotnie „Mikry”, trenował nadgarstki ściskając i rozluźniając piłki tenisowe w wielkich, jak łopaty dłoniach. Trenował koszykówkę na AWF, gdzie studiował na czwartym roku. Dwa razy już o mało nie wyleciał za „niesubordynację polityczną”, ale jego trener, niczym Rejtan, wpadał do dziekanatu, rozrywał na piersi koszulę lub dres i wołał z rozpaczą w głosie – Po moim trupie! Bez niego przerżniemy mecze i spadamy na dno! Jak dotychczas, interwencje były skuteczne.
        – Szach i mat! – rozległ się triumfalny okrzyk Edzia. Kazik z niedowierzaniem wpatrywał się w niepozornego, przebiegłego pionka, który wraz z gońcem i dumną wieżą zadali śmiertelny cios jego białemu królowi.
        Czarny spojrzał po raz kolejny na zegarek i zapytał wznoszącego w geście zwycięstwa bliźniaka – Pigwa, ty wygrałeś?
        Wszyscy mieli pewne trudności w odróżnianiu podobnych do siebie, jak dwie krople wody, w stu procentach z hakiem, jednojajowych braci.
        – Nie, szefie. To ja, Melon ograłem Pigwę!
        – Składam oficjalny protest! On się znów pode mnie podszywa, zaraz mu dam w arbuza! – przegrany zerwał się z miejsca z udawanym gniewem i po chwili obaj zanieśli się śmiechem, siadając do następnej partyjki.
        Mikry ponowił propozycję oznakowania ich różnymi tatuażami na czołach. Sam miał na ramieniu efektownego pytona zwijającego się wokół nóg Ewy, jego dziewczyny. Żart spowszedniał, nikt nie zareagował nawet najmniejszym grymasem na twarzy.
        Cierpiący na nadwagę Jędrek odetchnął w końcu z ulgą i położył na stole torbę z transparentem.
        – Chłopaki, odwiedziłem w niedzielę dziadka Leona.
        – Tak, co u niego? – Bronek spojrzał po raz kolejny na cyferblat i przyłożył zegarek do ucha. Bliźniaki przerwali ustawianie figur na szachownicy i z zaciekawieniem spojrzeli na Racę, który często wystrzeliwał jakimiś fajerwerkowymi informacjami. Mikry przestał znęcać się nad piłeczkami, rzucił je w kąt pokoju i splótł dłonie za głową.
        Znali doskonale dziadka Racy. Mieszkał w podwarszawskim Milanówku, w niewielkim, schludnym białym domku, otoczonym sporym, zalesionym placem. Miał siedemdziesiąt lat, ale sprawnością fizyczną i umysłową mógł się spokojnie mierzyć z młodszymi od siebie, co najmniej o trzydziestkę. Szczupły, żylasty, energiczny i zawsze pewny oraz zdecydowany w podejmowaniu decyzji. Jak na przykład jego żona, Weronika pytała – „Co ma być dziś na obiad?”, wydawał żołnierską dyspozycję – Mielone i buraczki! Zdarzało się od jakiegoś czasu, że obok buraczków na talerz nakładała np. naleśniki z serem. Gdy nachylając się nad talerzem groźnie marszczył brwi, mówiła śmiejąc się – Melduję posłusznie mój poruczniku mężu, że aprowizacja ostatnio w kraju nawala, ale buraczki masz, jak chciałeś!
        A jak jego ukochany wnuk któregoś dnia nieopatrznie spytał, gdzie ma studiować, usłyszał suchy, nie podlegający dyskusji rozkaz – Na wacie!
        Na szczęście dla niego WAT – Wojskowa Akademia Techniczna – uznała, że ma znaczną nadwagę i kiepskie pochodzenie społeczne. Za dużo kilogramów, za mało punktów. Poszedł na wymarzoną botanikę i analizował m.in. ukorzenienie roślinek na rodzimych gruntach podmokłych, co dziadka Leona wprawiało w stan lekkiego wzburzenia i dezaprobaty. Czasem dokuczał mu reumatyzm, którego zapewne nabawił się w często wilgotnych terenach, walcząc podczas II Wojny Światowej w szeregach Batalionów Chłopskich. W czerwcu 1944 roku brał udział największej wówczas bitwie partyzanckiej na ziemiach polskich, na terenie Puszczy Solskiej. Odznaczony orderem Virtuti Militari przeszedł do cywila w stopniu porucznika. Utykał trochę na prawą nogę, w którą oberwał szrapnelem w jednej z potyczek z hitlerowcami. Od komuny też oberwał, i to nie raz. Po odsiedzeniu wyroku dwóch lat więzienia w 1952 roku zamieszkał u swojej przyszłej żony Weroniki, nauczycielki w Milanówku. Do emerytury pracował na etacie księgowego. Koledzy Racy bardzo cenili i szanowali dziadka Leona. Uwielbiali jego wieczorne gawędy przy piwie. Uczyli się od niego prawdziwej, niezakłamanej historii Ojczyzny i zasad honoru, jak na najlepszym uniwersytecie. Regularnie wyprawiali się też z nim do Kampinosu trenować na ustronnych polankach strzelanie z wiatrówki, techniki rzucania granatem, za który służyły im nazbierane wcześniej przydrożne kamienie oraz sztuki przetrwania w lesie. Czasami zostawali tam na noc śpiąc w szałasach skleconych z gałęzi, lub przedzierając się, niejednokrotnie w strugach deszczu, przez mroczny las.
        – Wiecie, co mi pokazał, nie uwierzycie? Mausera! Jak nowy! Naoliwiony, wyczyszczony, lśniący model Kar98kr! Powiedział, że mają w oddziale cały arsenał zdobyczny na szwabach!
        – O w mordę! W oddziale? Jakim?! – oczy Bronka zrobiły się okrągłe, jak spodki, a czarne jak węgiel źrenice, zaiskrzyły z podniecenia. Pozostali podnieśli się z krzeseł i podeszli do Racy. Ten dumnie wypiął pierś i stopniując napięcie, powoli zdał im relację.
        – Ludzie z jego oddziału Batalionów Chłopskich trzymają się dalej razem. Wiecie, za co dziadek Leon i jego kumple dostali wyroki? Urząd Bezpieczeństwa wywąchał, że zdobyli pod koniec wojny niemiecki magazyn broni. A podczas amnestii zgłosili się i zdali jakieś zardzewiały, stary złom. Nie pisnęli słówkiem, to swoje odsiedzieli.
        – A gdzie ta broń? – zapytał Pigwa lub Melon, trudno było pozostałym to jednoznacznie stwierdzić.
        – Pochowana, zamelinowana, sprawna i gotowa w każdej chwili do użycia! – usłyszeli zaskakującą informację.
        – Mam wam przekazać wiadomość od porucznika Leona Wachowiaka, pseudonim „Kozietulski” – Raca wypowiedział te słowa uroczystym, oficjalnym głosem. – Polak, który strzela do Polaka, jest skończoną świnią. Hańba mu do końca życia i po śmierci, na wieki wieków. Walczyć w aktualnej sytuacji należy metodami pokojowymi, tak jak to robimy dotychczas. Mamy iść za głosem księdza Jerzego Popiełuszko z kościoła św. Stanisława Kostki na Żoliborzu. Ale gdyby nastąpiło zagrożenie granic Polski przez obce wojska, ruskie czy niemieckie... Chyba chodziło mu o NRD-owskie...? – przerwał zadając sam sobie pytanie i po chwili kontynuował – ...mamy bezzwłocznie zgłosić się do niego po broń i złożyć wojskową przysięgę na wierność ukochanej Ojczyźnie, że będziemy jej bronić do ostatniej kropli krwi! Duch ks. Ignacego Skorupki pobłogosławi nam, jak młodzieży w roku 1920, broniącej Warszawy przed bolszewicką zarazą w bitwie pod Ossowem.
        Jędrek, cały przejęty, z wypiekami na twarzy, skończył mówić. Zapadła grobowa cisza. Patrzyli jeden na drugiego nie wiedząc, co mają robić, jak się w tej sytuacji zachować. Pierwszy ocknął się ich szef, Czarny.
        – To nie żarty... Nie wiem, czy twój dziadek powinien to teraz mówić, przecież zagraża to jego bezpieczeństwu i wielu innych, rodzinie, przyjaciołom... – pokręcił głową zaskoczony i po krótkiej przerwie dokończył – Posłuchajcie uważnie, ta wiadomość nie może wyjść poza naszą, obecną tutaj piątkę!
        – A Pigularz? – zapytał Mikry.
        – Absens carens, im mniej osób wie, tym lepiej. Znacie przecież podstawowe zasady konspiracji. Unieście prawe ręce do góry i przysięgnijcie zachować milczenie w tej sprawie.
        – Przysięgamy! – odpowiedzieli wszyscy jednym głosem. Poczuli powagę sytuacji, a jednocześnie napełniającą ich serca dumę. Tak, jak młodzi ludzie z pokolenia Kolumbów z opowiadań dziadka Leona. Do dziś traktowali swoją opozycyjną robotę trochę jak zabawę z komuchami. Ulotki, pisanie na murach, bieganie na manifestacje... Teraz to już coś znacznie poważniejszego – można to było wyczytać z ich twarzy.
        – Zresztą... – Czarny uśmiechnął się po dłuższym milczeniu – ...gdyby dziadkowi Leonowi coś się, nie daj Boże, z tego powodu stało, to winowajcę będzie łatwo zlokalizować. Własnoręcznie ukręcę mu jaja i rozwalę łeb!
        Usłyszeli ostry dźwięk dzwonka i łomotanie do drzwi. Raca poleciał otworzyć, po chwili do pokoju wpadł zdyszany Zbychu i rzucił na stół paczkę zaklejoną przezroczystą taśmą.
        – Pardon, chłopaki! Korek na całej Marszałkowskiej. Musiałem zasuwać na piechotę. Potem ten spóźniony autobus... – tłumaczył się, jak uczniak w szkole. – Patrzcie, jakie fajne ulotki drukneliśmy dziś w nocy z Januszkiem! Sam zaprojektowałem! – wyjął z kieszeni jeden, złożony na pół egzemplarz. Nieduża kartka, w formacie A-6, czarno biała. Pod napisem „ORŁA WRONA NIE POKONA! SOLIDARNOŚĆ WALCZY!” widniał rysunek przedstawiający dumnego orła w koronie, który jedną łapą przygniatał ciemnego, przerażonego ptaka.
        Bronek wziął kartkę w dwa palce i przyglądał się jej z uwagą, po czym z dezaprobatą pokręcił głową.
        – Pigularz, tu jest kurna, błąd! – powoli wycedził przez zęby.
        – Błąd?! Chyba nie ortograficzny? – zaskoczony Zbychu zerknął zza jego ramienia na ulotkę.
        – Ornitologiczny, ty pokręcony medyku – szef grupy odpalił z satysfakcją, mszcząc się za jego brak dyscypliny i notoryczne spóźnialstwo. – To nie jest wrona, kochany. To jest jakiś wróbel-mutant! Spójrz na jego dziób! Poza tym wyszarzały jakiś jest, nie czarny.
        – Cholera, chyba przeterminowaną farbę dostaliśmy... Albo za bardzo rozcieńczyliśmy – Pigularz tłumaczył się po raz drugi w ciągu kwadransa. – A dziób? Przecież to symboliczne ptaszysko, ani wrona, ani wróbel, tylko ta cholerna Wojskowa Rada Ocalenia Naro...
        – Dobra już, zamknij dzioba i chowaj za pazuchę ulotki! – Czarny przerwał mu w pół słowa. – Raca, łap torbę! Spadamy!
        Chwilę później wszyscy. oprócz Jędrka, wsiedli do windy. Raca miał klaustrofobię, a poza tym dziadek Leon kazał mu zrzucić co najmniej dziesięć kilo sadełka. Krzyknął więc w stronę kumpli – Będę pierwszy! – i pobiegł w stronę schodów. Na siódmym piętrze do windy wszedł drobny, zgarbiony staruszek. Przeprosił, że nie może czekać, bo spieszy się na umówioną wizytę u kardiologa. Ścisnęli się bardziej i zrobili mu wolne miejsce. Na piątym bez słowa wcisnęła się młoda kobieta w mocno zaawansowanej ciąży. Wciągnęli brzuchy, a uśmiechnięty dziadek wbił się w kąt. Winda z wyraźnym ociąganiem ruszyła dalej. Nagle coś zgrzytnęło, kabina wpadła w chwilową wibrację i niespodziewanie stanęła między trzecim i drugim piętrem. Zakurzona żarówka na suficie zamigotała i po chwili zgasła. Zapadła cisza i spowiły ich egipskie ciemności.

        Zamyślony Młody Poeta kroczył powoli przez Miasto. W pewnym momencie przypomniał sobie słowa kąśliwego krytyka literackiego, który stwierdził, że: „Pisanie wierszy przez niejednego z osobników z rodziny homo sapiens jest objawem skomplikowanego schorzenia psychicznego, na które niestety nie znaleziono jeszcze żadnego skutecznego antidotum”. Czyżbym został cudownie uzdrowiony? – zatrzymał się przed pomnikiem Mickiewicza i spojrzał na zastygłą w szarym kamieniu twarz Wieszcza. – Chciałbym być choć w jednej tysięcznej tak chorym na poezję człowiekiem, jak Ty...” – wyszeptał i ruszył dalej przed siebie w poszukiwaniu zagubionego gdzieś w jego sercu i duszy skarbu poezji...

        – Kochasz mnie mój kocurku? – delikatnie gładziła swojego Rysia po gęsto zarośniętej klatce piersiowej oraz masywnym, lśniącym od potu brzuchu. Ciężko oddychał po zakończonych przed momentem miłosnych igraszkach z Moniką. Jej długie, rude włosy delikatnie muskały jego nalaną, czerwoną twarz. Zielone, lekko wilgotne z podniecenia oczy, błyszczały w zatopionym w półmroku pokoju, szczelnie odgrodzonym od majowego słońca grubymi kotarami. Była atrakcyjną, zgrabną dziewczyną. W końcu głównie dlatego zatrudnił ją na swoją sekretarkę w Spółdzielni Mieszkaniowej, w której pełnił funkcję wiceprezesa. Była perfekcjonistką we wszystkim co robiła. Znakomita w pracy, jak i w spełnianiu jego bogatych, erotycznych fantazji. Po prostu ideał. Miał z nią tylko jeden drobny, ale od jakiegoś czasu coraz bardziej dokuczliwy kłopocik – uparła się wyjść za niego. A on był przecież żonaty od osiemnastu lat i miał trójkę dzieciaków! Jej to nie przeszkadzało. Ale jemu, owszem.
        – Kocham cię moja sarenko – uniósł się z wysiłkiem i usiadł na brzegu łóżka. Wziął do ręki butelkę szampana i napełnił kieliszki.
        – To się rozwiedź z tą klempą! Przecież jej nie cierpisz, wciąż powtarzasz, że życie z nią to istne piekło! Ja, mój słodki kocurku, zapewnię ci cudowny Eden – objęła go z tyłu i delikatnie ugryzła w mięsiste ucho, opuszczając jedną dłoń coraz niżej masując skórę opuszkami palców, zakończonych sztyletami pomalowanych na czerwono paznokci. Pazurki Moniki wywoływały w nim zawsze delikatny, podniecający dreszcz emocji. Od pieszczoty jej długich palców do wbicia spiłowanych na ostro sztyletów w jego cenny atrybut męskości dzielił zaledwie ułamek sekundy. Delikatne gryzła go w szyję. Jej śnieżnobiałe zęby dzielił od aorty dystans wysuniętego, wilgotnego koniuszka języka.
        – Pomyślę o tym, nie martw się kochanie – odsunął jej coraz bardziej aktywną dłoń i wstał z łóżka. Opróżnił jednym haustem swój kieliszek i odwrócił rozczochraną głowę z wyraźną już, mimo starannych „pożyczek”, naturalną tonsurką na ciemieniu. Prężyła się jak kocica mrużąc oczy, rozsunęła nogi i mrucząc rozkosznie wyciągnęła do niego ręce. Od pewnego czasu do problemu rozwodu doszedł jeszcze jeden – trudności w pełnym zaspokojeniu jej ognistego temperamentu. Uśmiechnął się przepraszająco, pocałował delikatnie w jedną z jej drobnych, wypielęgnowanych stóp i poszedł do łazienki wziąć prysznic.
        Gdy wyszedł Monika krzątała się po kuchni swojej kawalerki, w różowej, przezroczystej koszulce. Gdy zobaczyła, jak wchodzi szybko sięgnęła po leżącą na stole torbę i wręczyła mu wraz z zapisaną drobnym maczkiem kartką. Wychodząc z łazienki oczekiwał, że będzie dalej prężyć na prześcieradle swoje cudowne, jędrne ciało. Gorący prysznic ponownie pobudził jego apetyt na seks, co widać było wyraźnie pod jego tłustym, obwisłym brzuchem. Zerknęła na skierowaną w jej stronę „włócznię Erosa” i uśmiechając się pokręciła głową. Podeszła do kranu, napełniła szklankę zimną wodą i wręczając ją powiedziała – Podobno to pomaga! Tak twierdzą klechy, świetnie znają się na tym! Otworzyła pustą lodówkę.
        – Mamy braki w zaopatrzeniu, mój kocurku! Jesteś w trzydniowej delegacji w Szczecinie, tak powiedziałeś tej swojej cholernej babie. Muszę cię czymś karmić, a nie zrobiłam niestety większych zapasów.
        Zrezygnowany poczłapał do pokoju i zaczął się ubierać. Gdy wciągnął na grzbiet koszulę podeszła do niego i zapinając guziki zapytała głosikiem małej, rozkapryszonej dziewczynki – Obiecałeś mi kupić czerwonego, małego Fiacika, mój niedobry tygrysku! Kiedy go w końcu dostanę?
        – Już załatwiłem talon, niedługo dostaniesz w prezencie od twojego Rysia wymarzony samochodzik. A co ja za to będę miał? – mrugnął do niej okiem z trudem dopinając na wdechu pasek spodni.
        – Dodatkową dziurkę w pasku, mój tłuścioszku – potargała go pieszczotliwie po czym szepnęła do ucha – ...oraz inne dziurki do wyboru, mój ty zbereźniku.
        Gdy wychodził z domu jego rozmarzony uśmiech na twarzy zmroziło wołanie Moniki z kuchni – Pomyśl o rozwodzie! Czekam na ciebie kochanie!
        Przed domem zatrzymał się, wyjął grube okulary w czarnych oprawkach i z uwagą zaczął czytać długą listę zakupów zakończoną pozycją – „Perfumy Chanel 5”. Pół roku temu dostała je! Już się skończyły? – zdziwił się. Na szczęście miał w portfelu część, jak to określał – „zachęty do zintensyfikowanych działań”” w zielonej walucie od jednego z oczekujących od lat na M-3 w jego Spółdzielni. Skoczy do PEWEX-u na Starówce i raz dwa, kupi co trzeba. A w spożywczaku i mięsnym dokupi pieczywo, jaja, musztardę i kiełbasę. Naturalnie, jeśli obok zawsze dostępnego octu oraz gołych haków, towar ten będzie w sprzedaży. Sięgnął z przyzwyczajenia do górnej, bocznej kieszeni marynarki sprawdzając, czy na swoim miejscu jest dowód osobisty.
        – Jasna cholera! – zaklął zaskoczony. Nagle przypomniał sobie, że zostawił go na stole u Moniki. Pokazywał jej na wklejonym tam zdjęciu sprzed piętnastu lat swoją bujną plerezę, którą posiadał kiedy to ostatnio wyrabiał dokument tożsamości. Wracać, nie wracać... – przestępując nerwowo z nogi na nogę rozmyślał przez dłuższą chwilę. W końcu machnął ręką. Piękny, spokojny dzień! Za niecałą godzinkę będę przecież z powrotem u mojej słodkiej Moniczki...

        Jechała powoli obok przystojnego, szczupłego chłopaka z zarzuconym na ramieniu niedużym plecakiem. Co jakiś czas zerkała w jego stronę i mrużąc przed słońcem oczy uśmiechała się. Lubiła tego sympatycznego mruka, u którego zasada „milczenie jest złotem” była zdecydowanie na pierwszym miejscu. Umiał słuchać, miał jakiś szczególny dar otwierania się na słowa innych, swoje własne wypowiadając z ogromnym umiarem. Ale jak już mówił... Była, jak wiele innych dziewczyn, zakochana w jego niskim, ciepłym tembrze głosu. Podziwiała dojrzałość i mądrość, której ze świecą szukać u chłopaków w jego wieku. Miał dwadzieścia trzy lata. Studiowali razem historię na Uniwersytecie Warszawskim. Bez niego byłoby jej z tym bardzo trudno.
        Na rogu Nowego Światu i Foksal nagle zatrzymała swój wózek inwalidzki. Odwrócił się i patrzył na nią pytającym wzrokiem.
        – Pomóc ci w czymś, Iwonka? – zapytał w końcu.
        – Roj, to ja ci chyba będę musiała do jasnej Anielki w czymś pomóc – przekrzywiła swoją ładną, opaloną buzię. – Pogoda jak marzenie, ludzie jacyś dzisiaj weselsi, ptaki opętańczo trelują, a ty jesteś taki smutas! Chodź, postawię ci eklerkę w „Kuchciku”!
        – Nie jestem smutny, tylko martwię się o ciebie – zaprotestował i poszedł dalej. Ruszyła za nim, wyprzedziła i zajechała mu drogę.
        – Wkurzasz mnie! Sam mnie przekonywałeś, że mogę wszystko, wszędzie i zawsze, tak jak ty, jak inni. Dlaczego uważasz, że nie powinnam tam dzisiaj być? Coś ze mną nie tak jest? – ściągnęła brwi i zawadiacko popatrzyła mu w oczy.
        Zgarnął dłonią do tyłu długie, czarne włosy, pochylił się nad nią i powiedział – Iwonka! A jedź moja droga, gdzie cię nogi poniosą!
        Roześmiała się. Chwyciła energicznie prawą dłonią koło, obróciła wózek i popędziła w stronę pobliskiej kawiarni zamówić ciastka i coś zimnego do picia. Stał i patrzył z podziwem jak zręcznie wymija ludzi, słupy, donice z kwiatami i wjeżdża w otwarte drzwi „Kuchcika”. Dziewczyna miała charakter i była szaleńczo odważna! Czasami zdecydowanie zbyt odważna... Dziesięć lat temu skoczyła na główkę do jeziora, chcąc podczas wycieczki szkolnej zaimponować chłopakom z klasy i udowodnić, że dziewczyny nie są od nich w niczym gorsze. Potem Konstancin, długa rehabilitacja i dalsza droga przez życie na wózku inwalidzkim. Ona nią nie jechała, ona pędziła jak szalona! Na przekór wszystkiemu i wszystkim. Czasem i samej sobie.
        Kiedy powolnym krokiem wszedł do kawiarenki czekały już na talerzykach eklerki, a obok dwie butelki Coli.
        – Zapraszam, wielce szanowny Romanie Józefie Ossowski, smacznego! – przywitała go z udawaną powagą w głosie i zaczęła ze smakiem pałaszować ciastko.
        – Nie wygłupiaj się, wystarczy Roj! – usiadł i napełnił szklanki.
        Jego matka Julia, zawsze powtarzała, że ma przedstawiać się obydwoma imionami. Ojciec, Roman Ossowski, zmarł jeszcze przed jego urodzeniem. Właściwie to powinien dokładać jeszcze do swoich imion, jak było w zwyczaju przed wiekami w niektórych monarchiach – „Pogrobowiec”. Na szczęście królem nie był. A uwielbiany przez niego pradziadek, Józef Pajda, który mu go zastępował (obydwaj dziadkowie wyemigrowali w latach siedemdziesiątych do Chicago), zginął dziesięć lat temu pod kołami samochodu. Sprawca pozostał nieznany do dziś. Na studiach kumple skrócili mu obydwa imiona do krótkiego przezwiska „Roj”. I tak go już wszyscy od kilku lat nazywali. Planował w przyszłości wydawać książki historyczne z jego ulubionego okresu wojen napoleońskich i udziału w nich Polaków. Dwie spisane historie w formie maszynopisów leżały już w szufladzie jego biurka. Zastanawiał się, czy może nie podpisać ich – Roman Józef Roj-Ossowski. Właściwie to pomysł ten podsunęła mu kiedyś Iwonka.
        – Trochę to zadęte – skrzywił się. – Może lepiej przyjąć pseudonim Roj Osa?
        – Tylko spróbuj! – ofuknęła go wówczas groźnie i trzepnęła w plecy przewodnikiem metodycznym „Historia średniowiecza Polski” Romana Hecka. Przygotowywali się razem do kolejnego egzaminu.
        – Nawet sobie z tego nie żartuj. Twoja mama nadała ci, nie bez przyczyny, imiona jej męża i dziadka. A my nadaliśmy ksywę, także i literacką – Roj. Z szacunkiem do mamusi i do przyjaciół, mój drogi, przystojny ponuraku!
        Siedzieli nad pustymi już talerzykami i przyglądali się przez okno ruchliwej, zatłoczonej ulicy. Popołudniowe słońce mocno przygrzewało. Wśród licznych przechodniów sporo było młodych, czule objętych i wpatrzonych w siebie par. Na chodniku przed wejściem wokół smukłej gołębicy tańczył gruchający samczyk z nastroszonymi piórami, obracając się w kółko to w jedną, to w drugą stronę. Wiosna w pełni. Iwona spojrzała na zamyślonego, zapatrzonego w dal Romana i po chwili spuściła wzrok. Kiedyś jednak mu to powiem... Pewnie odwróci się i odejdzie w milczeniu – skierowała głowę w przeciwną stronę nie chcąc, aby zauważył jej zwilgotniałe oczy. Zamrugała powiekami i potarła je dłonią.
        – Jejku, coś mi wpadło do oka... Już w porządku! – powiedziała trochę zbyt głośno i ruszyła w stronę wyjścia. Zatrzymała się w drzwiach. Nadal siedział bez ruchu i patrzył teraz na nią. Jakoś inaczej niż zazwyczaj. Na jego ustach zauważyła delikatny, ledwo widoczny uśmiech. Zegar odmierzający czas niespodziewanie zatrzymał się w miejscu. Odniosła wrażenie, jakby wszystko wokół zamarło i rozpłynęło we mgle. Poczuła, że serca zaczyna jej bić coraz szybciej. Patrzyła w jego oczy i już zamierzała wyrzucić z siebie to, tak skrzętnie skrywane od miesięcy w zakamarkach duszy słowo, gdy nagle poczuła szturchnięcie w plecy i usłyszała zachrypnięty, basowy głos – Szanowna panienka wjeżdża, czy wyjeżdża stąd?
        Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko wróciło do poprzedniego stanu. Ludzie ruszyli z miejsca, gołąb przystąpił ponownie do radosnego tokowania, w kawiarence znów było gwarno, rozbrzmiewały wesołe śmiechy, a z radia rozchodziły się słowa jej ulubionej piosenki:
        „Mam tak samo jak ty,
        Miasto moje a w nim:
        Najpiękniejszy mój świat
        Najpiękniejsze dni
        Zostawiłem tam kolorowe sny.
        Kiedyś zatrzymam czas
        I na skrzydłach jak ptak...”

                Patrząc Romanowi głęboko w oczy powtórzyła cichutko za Czesławem Niemenem – „Kiedyś zatrzymam czas i na skrzydłach jak ptak, będę leciała co sił, tam gdzie moje sny...”.
        – Kurde, odlot masz? Marychę paliłaś, mała?! – zachrypnięty bas baryton zaśpiewał jej nad uchem. Poczuła tym razem zdecydowanie mocniejsze szturchnięcie w ramię.
        – Och, przepraszam pana, coś mi się chyba zacięło – odpowiedziała zawianemu facetowi, ziejącemu odorem przetrawionego alkoholu i wyjechała na zewnątrz.
        Roj dogonił ją przy Świętokrzyskiej. Panowało tam jakieś zamieszanie. Ze stojących przy skrzyżowaniu autobusów wychodzili zdenerwowani pasażerowie, na chodnikach kłębił się tłum zdezorientowanych ludzi.

        Młody Poeta przystanął zdumiony. Miasto nagle wstrzymało oddech, a może tak mu się tylko wydawało? I to mocne bicie serca, Poety czy Miasta? Wyjął z kieszeni kartkę papieru oraz ołówek, które zawsze nosił przy sobie i zanotował kilka przypadkowych słów, które lotem błyskawicy przemknęły przez jego głowę. Może był to już przedsmak ogarniającego go obłędu i szaleństwa? A może mgnienie nowego, tak wyczekiwanego od miesięcy wiersza?

        Powoli wjeżdżali pod górę ulicą Karową w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Po kilku minutach samochód ze zgrzytem zahamował i otwarto drzwi. Jeden po drugim wyskakiwali na rozgrzany, lepiący się asfalt i ustawiali w równym szeregu. Janek Felisiak poprawił na głowie szaroniebieski kask z uniesioną do góry przyłbicą z plexiglasu i mocno zacisnął dłoń na uchwycie tarczy z poprzecznym napisem „MILICJA”. Drugą ręką poprawił wsuniętą za pas szturmową pałkę i rozejrzał się. Z sąsiednich samochodów szybko wyłaniały się kolejne plutony Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej i formowały szyki. Co chwila padały rozkazy dowódców. Po ich prawej stronie zatrzymał się Steyer, austriacka armatka wodna. Na chodnikach, po obu stronach ulicy, stało kilkanaście niebieskich Nysek, w pobliżu których kręcili się funkcjonariusze MO w mundurach oraz po cywilnemu. Poczuł znów ten podniecający dreszcz emocji i wzrastający poziom adrenaliny. Kochał to uczucie. Po to właściwie poszedł odsłużyć służbę wojskową w ZOMO. W Ludowym Wojsku Polskim tego by mu z pewnością brakowało.
        – Z której strony mają przyjść te pieprzone solidaruchy? – Jurek Gołka przestępował z nogi na nogę. Grzał się do akcji i z niecierpliwością czekał na moment, kiedy będzie mógł im wreszcie przywalić. Wysuwał do połowy i wsuwał z powrotem za pas swoją białą szturmówke, ściskając spoconą dłonią jej poręczny uchwyt.
        Kilkadziesiąt metrów dalej, w pobliżu głównej bramy Uniwersytetu Warszawskiego, kłębił się spory tłum ludzi. Na oko około dwustu, trzystu osób. Wśród nich widać było kobiety z zakupami, mężczyzn z teczkami, zapewne wracających z pracy, trochę młodzieży. Były tez i matki z dziećmi. Komunikacja w okolicy została kompletnie sparaliżowana, kolejne ulice blokowane przez demonstracje oraz oddziały ZOMO. Wyglądało to tak, jakby stojący naprzeciwko nich ludzie czekali na rozwój wydarzeń i możliwość spokojnego rozejścia się, każdy w swoją stronę. Podobne sytuacje zdarzały się w Warszawie dosyć regularnie od ponad roku i mieszkańcy powoli się do nich przyzwyczajali.
        Jurek Felisiak z zadowoleniem spojrzał na czubki swoich wypastowanych, wypolerowanych na glans butów. Troszkę niepokoił go lepiący się do podeszew asfalt. Będzie go musiał wieczorem w koszarach starannie zeskrobać. Taka już jest ta służba! Czasem, kurwa mać, to i krew trzeba z glanów ścierać – zaklął w myślach.
        Zenobia Lipko miała już tego wszystkiego kompletnie dosyć. Od godziny kręciła się tam i z powrotem, nie mogąc w żaden sposób dostać się do domu. Martwiła się o wędlinę i mięso, które taszczyła w torbie. Należało jak najszybciej wsadzić do lodówki, tę tak cenną zdobycz od Marciniakowej. Za nią kłębił się coraz większy tłum. Przed nią widać było w oddali liczny i zwarty szereg uzbrojonych po zęby bysiorów w mundurach „moro”. Słyszała, jak ludzie wokół mówili, że mają atakować w kierunku Placu Zamkowego, gdzie ma podobno przemieścić się demonstracja Solidarności. Tuż obok nerwowo posapywał gruby, łysawy facet. Na skroni pulsowała mu nabrzmiała, sinoniebieska żyłka. W ręku trzymał dwie torby, jedna z nich miała napis – PEWEX. W końcu spojrzał w jej stronę i głupawo się uśmiechając zapytał – Nie wie pani, jak dostać się najszybciej na ulicę Wałową?
        – Niedaleko Bonifraterskiej, koło ambasady chińskiej? – upewniła się. Pokiwał głową.
        – Niech pan tych cholernych zomoli poprosi, to pana z pewnością podrzucą! – skinęła ręką w kierunku oddziałów szturmowych MO.
        – Pani jest bezczelna! – fuknął z irytacją w głosie i omijając stojących za nim ludzi ruszył w kierunku Świętokrzyskiej. W pobliżu pomnika Kopernika zobaczył dwa radiowozy więc szybko skręcił w prawo, w ulicę Traugutta. Prezes Rysiu niczego tak w tym momencie nie pragnął, jak znaleźć się w zacisznej kawalerce swojej uroczej Moniki. Gotów był już nawet na podjęcie decyzji o rozwodzie! Klął pod nosem, że go coś naszło jechać do PEWEX-u w Alejach Jerozolimskich. Tam ostatnio kupował jej markowe perfumy tej, jak jej tam, Coco Chanel. I tak ich nie dostał, a teraz lata po mieście ze zwieszonym językiem.
        – Ach, jak mi miło pana tu spotkać panie Ryszardzie! Dzień dobry! – zmroził go nagle znajomy, nieco skrzekliwy głos sąsiadki Janowskiej z drugiego piętra, którą diabli chyba tutaj przywlekli. – Jak tam się ma pana kochana małżonka? Muszę do niej dzisiaj koniecznie wpaść i oddać pożyczone tydzień temu pół szklanki cukru.
        Wybałuszył oczy i patrzył na nią z taką miną, jakby ujrzał przed sobą upiorną zjawę. To największa plotkara, jaką znał! Przecież ja jestem w Szczecinie!!! – coś w nim zawyło z rozpaczą. Mruknął coś niewyraźnie pod nosem, zrobił tył zwrot i czmychnął z powrotem. Na rogu obejrzał się jeszcze i zobaczył drobną, uśmiechniętą staruszkę w słomkowym kapeluszu, osłaniającą głowę parasolką w żółto-białe pasy. Stała koło latarni i machała do niego ręką. Jak oparzony wskoczył w gromadę przechodniów. Chwilę później stał w pierwszym szeregu zbiegowiska, tuż koło kobiety, która kwadrans temu radziła mu, jak dostać się na Wałową. W pobliżu ujrzał dziewczynę na wózku inwalidzkim, która gestykulowała rękami i podniesionym głosem mówiła do stojącego obok chłopaka.
        – Chodź Roj, przemkniemy szybko na Plac Zwycięstwa koło Europejskiego i przyłączymy się do naszych. Cholera, za późno przyszliśmy!
        – Iwona, nawet nie próbuj się stąd ruszyć, nie pozwolę ci na to – chłopak kręcił przecząco głową zaciskając dłonie na uchwytach wózka.
        Spierali się tak dobre kilka minut. Nagle od strony szpalerów ZOMO doszły do nich głośne nawoływania. Wszyscy zamilkli Padały jakieś rozkazy, ZOMO-wcy unieśli wyżej tarcze i wyjęli zza pasów szturmowe pały. Kilku z nich wystąpiło naprzód z miotaczami w rękach. Rozległ się świst i po chwili tuż przed nimi z hukiem spadła i zaczęła się szybko obracać metalowa puszka, buchająca kłębami szarego dymu. Poczuli ostry zapach gazu łzawiącego. Po chwili spadła następna. Oddziały ruszyły w ich kierunku! Kompletnie zaskoczeni ludzie przez chwilę stali w ciszy, bez ruchu, po czym rozległy się krzyki, nawoływania. Zaczęli uciekać.
        Jurek Gołka z Jankiem Felisiakiem też byli nieco zaskoczeni rozkazem dowódcy rozgonienia tłumu przechodniów. Ale po chwili poczuli się jak zwykle, niczym wilki wyczuwające świeżą krew. Biegli coraz szybciej z opuszczonymi na twarz przyłbicami, unieśli wyżej pałki.
        Pierwszy oberwał gruby, spocony facet, który w pewnym momencie zatrzymał się i zaczął machać rękami, w których ściskał pękate torby. Wykrzykiwał coś, ale w tym hałasie i rozgardiaszu nie rozumieli słów. Gołka zwolnił tuż przed nim i walnął go w ramię, tuż pod szyją. Gdy z wrzaskiem przewrócił się na chodnik, poprawił mu jeszcze po nogach, pod kolanami i pobiegł dalej. Widział przed sobą Jurka, który na ulicy długimi susami gonił chłopaka pchającego przed sobą wózek z wydzierającą się na cały głos dziewczyną. Krzyczała – Gestapo, gestapu! Niespodziewanie ktoś zabiegł im drogę, chłopak błyskawicznie skręcił w prawo, wózek zahaczył jednym kołem o krawężnik. W ostatniej chwili uratował dziewczynę przez wywrotką, a sam potknął się i przewrócił uderzając skronią w asfalt. Zakrwawiony uniósł się na rękach i krzyknął – Iwonka! Uciekaj, na litość Boską! Wózek z dziewczyną bezwładnie potoczył się dalej. Felisiak z Gołką dopadli go niemal jednocześnie i zaczęli okładać po plecach. Skulił się i zasłaniał rękami głowę. Nagle przed nimi, ku ich zaskoczeniu, pojawiła się ta dziewczyna na wózku. Płacząc, rozpaczliwie krzyczała – Zostawcie go dranie, przestańcie wy mordercy! Gestapowcy!
        Jurek, reagując jak w transie, bez namysłu odchylił się i uniósł długą, białą pałę nad jej głową. W tej samej sekundzie poczuł niespodziewane uderzenie, rozległ się trzask i jakaś gęsta maź zalała mu kask oraz przymocowaną do niego przezroczystą osłonę. Nic nie widział. Ktoś, drąc się w niebogłosy, złapał go za rękę i odciągnął do tyłu. Odskoczył i błyskawicznie odchylił nadgarstkiem przyłbicę. Szczupła blondynka, w średnim wieku, trzymała w ręku rozwaloną, plastikową torbę, z której wyciekał na asfalt jakiś ciemny, gęstawy płyn. Poczuł znajomy zapach... Flaki?
        – Ty cholerny draniu! Jak możesz bić kalekę! Bądź przeklęty ty chuju, ty skurwysynu! – darła się jak szalona, wpadła w jakiś opętańczy amok. Spojrzał w prawo, w oddali zobaczył dwóch uciekających mężczyzn, pchających przed sobą wózek z dziewczyną, która najwyraźniej chcąc zawrócić, biła ich po rękach i krzyczała odwracając co chwila do tyłu głowę. Ludzie rozpierzchli się, wokół nich zrobiło się pusto. Na ulicy walały się gdzieniegdzie porzucone torby, kilka metrów dalej turlał się jeszcze, jak bączek, słomkowy, damski kapelusze, a obok leżał beżowy pantofel z wysokim obcasem. Kobieta nadal stała w odległości dwóch, trzech metrów od niego i cała trzęsła się, patrząc na niego nienawistnym wzrokiem. W pewnym momencie zaczęła płakać i coraz ciszej powtarzać – Ty draniu, ty draniu...
        W pierwszym odruchu chciał złapać ją za rękę i pociągnąć w stronę radiowozów. W ostatniej chwili coś go powstrzymało. Przed oczami ujrzał nagle swoją babkę i mamę, jak patrzą na niego uważnie, nie uśmiechając się. Jakby czekały na jego decyzję. Usłyszał też ponury głos ojca – Posłuchaj mnie...
        – Kobieto! Spierdalaj stąd, ale już! – machnął jej przed nosem szturmówką i wskazał kierunek, tam gdzie w oddali, w szarych obłokach gazu, majaczyły sylwetki uciekających ludzi. Powoli ruszyła przed siebie, ocierając łzy wierzchem dłoni. Łypnął okiem na swoje buty, zabrudzone ściekającą, tłustą mazią i kawałkami pobłyskujących w promieniach słońca flaczków.
        – No nie... do kurwy nędzy! – zaklął i ruszył za Jurkiem Gołką ciągnącym za kark chłopaka, który kilka minut temu towarzyszył tej rozhisteryzowanej dziewczynie na wózku. Szedł spokojnie, nie wyrywał się. W przeciwieństwie do tego grubasa z torbą z logiem PEWEX-u, który wydawał dźwięki, jak wieprz prowadzony na rzeź.
        Zatrzymali się obok stojących jeden za drugim radiowozów. Do wystraszonego, będącego na granicy zawału, prezesa Rysia podeszło dwóch funkcjonariuszy w cywilu i jeden mundurowy. Kazali mu wyjąć dowód osobisty. Trzęsącymi rękami zaczął nerwowo szukać po kieszeniach Po chwili wyciągnął portfel z czarnej skóry. Chciał go szybko schować z powrotem, ale jeden z tajniaków migiem chwycił go i otworzył. Po chwili z rozradowaną miną wyciągnął plik zielonych banknotów z wizerunkiem Waszyngtona. Pomachał mu przed nosem.
        – I kogo my tu mamy?! Spekulant! – krzyknął z triumfem w głosie i pchnął go w stronę otwartych drzwi milicyjnej Nyski. – A ten? – zwrócił się w stronę wysokiego chłopaka. – Dowód osobisty!
        Roj wyjął powoli z tylnej kieszeni dokument i podał tajniakowi.
        – Roman Józef Ossowski? – zapytał spoglądając na niego spode łba.
        – Tak.
        – Urodzony w Nowym Targu?
        – Zgadza się.
        – Zameldowany w Warszawie? Pracujesz?
        – Jestem studentem na Uniwersytecie Warszawskim.
        – Byłeś – tajniak uśmiechnął się złośliwie i krzyknął – Zabrać go!
        Jadąc w kierunku Pałacu Mostowskich, wciśnięty pomiędzy sapiącym i pojękującym co chwila facetem oraz żującą flegmatycznie gumę, niemal na łyso ogoloną dziewczyną, Roman Józef „Roj” Ossowski podjął decyzję. Odkładam na razie na bok pochylanie się nad spisywaniem po tysiąckroć opisanych już dziejów wojen napoleońskich – pomyślał. – Tutaj rozgrywają się dramaty, wydarzenia, historie, obok których nie powinienem przechodzić w milczeniu, z obojętnością. Odetchnął z ulgą. Koniec z ucieczka w przeszłość...
        – Poczęstujesz mnie gumą? – zwrócił się z uśmiechem w stronę ubranej na czarno punk-girl, której potężnych, skórzanych butów pozazdrościł by z pewnością Felisiak. Spojrzała na niego i wyjęła z kieszeni nabitej ćwiekami kurtki paczkę balonówy „Donald”.
        – Widziałam jak zasuwałeś z tą dziewczyną na kółkach. Jesteś super gość, częstuj się!

        Trzy godziny później z autobusu na Placu Dzierżyńskiego wyskoczył Bronek i pięciu jego kumpli. Skręcili w ulicę Senatorską i pobiegli w stronę Starego Miasta. Mieli pecha. Spędzili w zablokowanej windzie w wieżowcu na Chomiczówce blisko dwie godziny. Gdyby nie Raca, który zbiegł na dół schodami dla poprawienia kondycji i z powodu nękającej go klaustrofobii, prawdopodobnie trwałoby to znacznie dłużej. Na szczęście Jędrkowi udało się wyciągnąć z mieszkania na wpół przytomnego z przepicia dozorcę, waląc w jego drzwi przez dobry kwadrans. Potem przez pół godziny kombinowali, jak ściągnąć windę do poziomu drugiego piętra. Wcześniej próbowali dodzwonić się do pogotowia dźwigowego, ale nikt nie odbierał telefonu. Jedyne co było słychać na linii, to komunikat – „Rozmowa kontrolowana”. Komuna była czujna i zwarta 24 godziny na dobę, służby ratunkowe w nieco krótszym czasie. W końcu gospodarz domu sposobem otworzył drzwi, zabezpieczył otwór szybu grubą dyktą i z Racą starali się najpierw wyciągnąć kobietę w ciąży. Była niestety szersza w obwodzie niż szczelina między podłogą, a framugą otworu drzwiowego, więc poprosili starszego, chudziutkiego pana. Ten jednak zaparł się oświadczając, że za cholerę nie wyjdzie przed damą. Czarny znów spojrzał na zegarek i wydał Melonowi i Pigwie krótkie i zdecydowane polecenie – Wyskakujcie!
        Ponieważ we czwórkę z dozorcą i z Racą nie udało im się opuścić kabiny windy nawet o centymetr, następni przecisnęli się Bronek i dwumetrowy Zbychu. Pigularz, z racji swoich medycznych umiejętności, został ze staruszkiem i ciężarną w celu ewentualnego odebrania porodu lub pomocy kardiologicznej. Ku zaskoczeniu wszystkich, pomoc udzielana była jemu samemu. Z nadmiaru emocji spocił się jak mysz i był bliski omdlenia. Starszy pan z powagą na twarzy mierzył mu puls, a kobieta w ciąży wachlowała chusteczką do nosa.
        Na szczęście interwencja Mikrego okazała się na tyle skuteczna, że po kilkunastu minutach wszyscy szczęśliwie opuścili windę. Staruszek na samym końcu, oświadczając, że jako emerytowany kapitan, schodzi z pokładu ostatni. Na pytanie po jakich morzach i oceanach pływał, odpowiedział – Po Wiśle na holowniku! Oddali mu z szacunkiem salut i pobiegli na łeb na szyję w stronę pętli autobusowej.
        Teraz stali na Placu Zamkowym i mocno zawiedzeni rozglądali się dookoła. Po demonstracji ani śladu. Ruszyli Krakowskim Przedmieściem mijając po drodze spacerujących Traktem Królewskim przechodniów. Jeszcze półtorej godziny temu trwała tutaj regularna bitwa ZOMO z manifestującymi zwolennikami Solidarności. Wcześniej „oczyszczono teren” z gromadzących się tutaj tłumnie mieszkańców, wracających z pracy, z zakupów, spokojnych spacerowiczów, zakochanych par, babć i matek z dziećmi. Co jakiś czas napotykali milicyjne, uzbrojone patrole MO. Ale to był od wielu miesięcy normalny widok.
        – Co robimy? – Zbychu z rezygnacją w głosie zapytał idącego przed nim Bronka.
        Nie padła z jego strony żadna odpowiedź. Przez jakiś czas szli w milczeniu, czekając cierpliwie na decyzję Czarnego. Gdy dochodzili do kościoła św. Krzyża nagle zerwał się wiatr. Zanosiło się na burzę, w oddali słychać było głuche odgłosy piorunów.
        – Pigularz, dawaj te ulotki – Czarny zatrzymał się i odwrócił w ich stronę. Po chwili dyskretnie, osłaniany przez piątkę kumpli, rozerwał opakowanie i wsunął dłoń z plikiem małych, zadrukowanych kartek pod kurtkę. Z przystanku obok odjeżdżał właśnie autobus 132, Wskoczyli do środka w ostatniej chwili przez tylne drzwi. Mikry rozsunął okno i zwolnił miejsce Czarnemu. Ten szybkim ruchem wysunął dłoń na zewnątrz i wyrzucił w górę plik ulotek, które podmuch wiatru błyskawicznie rozwiał na wszystkie strony. Nie oglądając się przeszli do środkowej części autobusu rozprawiając głośno o ostatnim meczu Legii z Górnikiem Zabrze, jak kibice, którym lepiej nie wchodzić w drogę. Dwie minuty później wysiedli na Świętokrzyskiej i poszli na piwo.

        Młody Poeta wrócił przed północą do swojego małego mieszkania na poddaszu staromiejskiej kamienicy. Usiadł przy biurku i wkręcił do swojej ukochanej maszyny marki „Olivetti” białą kartkę papieru. Położył palce na klawiszach i powoli wystukał tytuł: „Tętno Miasta”. Spojrzał przez okno na oświetlone srebrnym światłem księżyca dachy, na granatowe niebo pełne błyszczących, jak małe diamenty, gwiazd. Za kilka godzin znów wzejdzie słońce, rozpocznie się nowy dzień. Ubogacony przez spotkane podczas wędrówki po mieście Muzy Poezji: Kalliope, Erato i Euterpe, które z czułością, jedna przez drugą, szeptały mu do ucha słowa, słowa, słowa... Był człowiekiem szczęśliwym. Pochylił się nad swoją „Olivią” i zaczął pisać pierwszy od miesięcy wiersz:

        zatrzymuję się i przyklękam
        kładę dłonie na staromiejskich
        kamiennych schodkach
        wyczuwam miły, orzeźwiający chłód
        i bicie wielkiego, szlachetnego serca
        mojej Miłości, mojego Miasta,
        które pełne starych i nowych blizn
        licznych żył i tętnic zaułków, uliczek
        w swoim krwiobiegu przetacza
        rytmicznie, miarowo, dzień i noc
        ludzkie dramaty, powikłane losy
        pokolenia przepływają przez arterie
        wzbogacając, ożywiając organiczną tkankę
        jestem jej mikro-cząsteczką, niepozorną         komórką
        z ogromną pokorą pochylam głowę
        opieram skroń na szarym kamieniu wieków
        pod którym spoczywają prochy pamięci
        i wsłuchuję się w przepływający czas
        w tętno mojego Miasta – Warszawy


Chcesz skomentować? Napisz:
salonik-literacki@piotrstanislawkrol.pl
(wyraź zgodę na zamieszczenie komentarza na stronie Saloniku)


Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved