Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
LEKTURA PRZY MAŁEJ CZARNEJ

coffee z opowiadaniem

Piotr Stanisław Król
Mikoła z dworca rajskiego

(opowiadanie poszerzone dalszą drogą tego niezwykłego człowieka)

        Nikt nie miał pojęcia skąd przyszedł, ani jak się nazywał. Nawet siostra Klara, która podobno wiedziała wszystko o mieszkańcach tego schroniska. Czasami nawet więcej, niż oni sami. Był stary, miał długą siwą brodę i opadające na ramiona srebrzyste włosy. W przeciwieństwie do większości mieszkańców tego przybytku odrzuconych, był zawsze czysty i schludny. Choć ubranie na nim było sprane do granic możliwości. Wielkie, czarne buty miały różniące się sznurowadła, jedno niebieskie, a drugie jasnozielone. Charakterystyczne było w nim to, że wszystko, co nosił na sobie miało jakiś defekt: koszula naderwany kołnierzyk, spodnie z wiecznie odrywającą się łatą na kolanie, sweter był przetarty na łokciu, a lewy but wyglądał, jakby był wiecznie zaspany i ziewał, opuszczając dolną szczękę podeszwy. Siostra Klara wielokrotnie chciała to wszystko pozszywać, połatać, pokleić. Nie pomagały żadne perswazje. Delikatnie zabierał z jej rąk przybory do szycia i odkładał bez słowa na miejsce, do wielkiej, czarnej komody. Gdy dostał kiedyś od niej nową, piękną flanelową koszulę w czerwono-niebieską kratę, następnego dnia miał ją już na sobie wiecznie kaszlący Chudy Franek, któremu wycięli prawe płuco. A on znów paradował w swojej koszuli z naderwanym kołnierzykiem. W końcu wszyscy przyzwyczaili się do jego dziwactw. Nawet siostra Klara, choć przyszło jej to z dużym trudem. Bardzo lubiła starego.
        Nie tylko ubranie na nim miało liczne uszczerbki. On sam też miał pewien defekt – nie mówił. Nikt nie słyszał, żeby powiedział choć jedno słowo. Chociaż kiedyś Krzywy Bolo przysięgał, że słyszał przez drzwi starego z siostrą rozmawiających ze sobą. Ale nikt mu nie wierzył. Bolo był trochę pomylony i często zmyślał różne niestworzone historie.
        Stary nie mówił, ale pomrukiwał czasami pod nosem i patrzył tymi swoimi dużymi, szarymi, dobrymi oczami spod krzaczastych brwi. Było w nich coś, co rozbrajało nawet największych hulaków ze schroniska. Kiedy ktoś wrócił z miasta w stanie upojenia alkoholowego, siostra Klara robiła piekielną awanturę i bez litości wyrzucała biedaka za drzwi. Trzymała się ściśle reguł spisanych na wielkim, pożółkłym kartonie, który wisiał na ścianie korytarza. Punkt o zakazie spożywania alkoholu, miał dla niej znaczenie szczególne. Problem w tym, że mało kto umiał tutaj czytać. A jeśli nawet umiał, to udawał, że tego akurat nie przeczytał. W nocy zziębnięty i przerażony wygnaniec wracał tylnymi drzwiami, wprowadzany po cichu przez starego. Przygotowywał też rano biedakowi wielki dzban herbaty, co budziło w siostrze Klarze podejrzenia, że najwyraźniej przesoliła zupę. Skutek był taki, że przez kilka następnych jedli ją wszyscy niedosoloną. Ale nikt w takich wypadkach nie protestował. A gdy skruszony wygnaniec pojawiał się na stołówce, nieunikniona w takich wypadkach erupcja gniewu siostry gaszona była przez starego, który kładł delikatnie wielkie dłonie na jej ramionach i powoli kręcił głową patrząc jej prosto w oczy. Skutkowało za każdym razem. Choć jej trzaskania rondlami było później słychać trzy ulice dalej.
        Kiedyś podczas kolacji Karcioch, postać spod ciemnej gwiazdy, który wylatywał ze schroniska już kilka razy i tyleż razy był ratowany przez starego, powiedział: – Wiecie, on jakiś niedokończony jest. No wiecie, o co mi się rozchodzi?
        Wszyscy zamilkli i słuchali, co też za chwilę powie. Nawet siostra Klara zatrzymała się w pół kroku z koszykiem pełnym świeżo pokrojonego chleba. Stary też podniósł głowę znad talerza i patrzył z oczekiwaniem na Karciocha.
        – No, wiecie... – kontynuował – dobry może z niego jest i gościu, ale kurna, niedończony jakiś... Taki Mikołaj niedorobiony. Nazwijmy go Mikoła! – zawołał głośno. – Wybrakowany Mikołaj. Co wy na to?
        Spojrzeli na starego. A on zaśmiał się od ucha do ucha wydając gardłowe pomruki i klaskał radośnie w dłonie. Wszyscy ryknęli śmiechem, nawet siostra Klara. I tak już zostało.

        W tym roku mijały już trzy lata, jak Mikoła pojawił się w schronisku znajdującym się na obrzeżach tej niewielkiej. podwarszawskiej miejscowości. Miasteczko, wraz z dziesiątkami podobnych, stanowiło otulinę stolicy, która podczas okupacji pomagała jej przetrwać, zaopatrując w żywność, a po Powstaniu Warszawskim dając wielu jej mieszkańcom schronienie i ciepły kąt. Część z nich pozostała tu na zawsze.
        Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i stary znów zaczął swoje dziwactwa, jak określali to zgodnie wszyscy mieszkańcy. W tym czasie Mikoła znikał na wiele godzin. Wracał przynosząc z sobą najprzeróżniejsze zabawki. Skąd on je brał, wiedział tylko on sam. Z pewnością nie były to jednak zabawki z tego nowego supermarketu w centrum. Były one takie, jak i on sam – z defektami. Kolejka z brakującym jednym kołem, okaleczone misie, samochodziki po wyraźnych wypadkach losowych, lalki, które wymagały pilnie nowych peruk, a czasem i brakujących kończyn.
        Karcioch pukał się w czoło i mówił:
– Znów Mikole odbiło! Popatrzcie, kto te rupiecie będzie chciał wziąć. Mikoła z Bożej łaski, cholera...
        Inni też nie pozostawali w tyle i dokuczali staremu, jakby im niczego nie brakowało, jakby byli kompletni. A nie byli. Może dlatego tak ich to wyprowadzało z równowagi. Mikoła tylko się dobrotliwie uśmiechał pod nosem i dalej robił swoje. Wieczorami czyścił, malował, reperował i sztukował swoje znaleziska. Siostra Klara zawarła z nim jakiś cichy pakt, bo aktywnie pomagała mu w tych czynnościach. Czyściła i prała pluszowe przytulanki, czesała odświeżone lalki, sztukowała braki. Jednak nie do końca. Mikoła postawił jeden warunek. Każda zabawka musiała mieć pozostawiony wyraźny ślad swojej przeszłości. Przepiękna kolejka lśniła, ale nadal brakowało jej jednego koła, lalka była śliczna i ubrana w nowe fatałaszki, ale brakowało jej nadal jednej ręki, wielki kangur znów był jak nowy, ale zwichnięcie lewej łapy nie zostało usunięte. I tak było ze wszystkimi zabawkami.
        Siostra Klara zrozumiała to, gdy kiedyś przez pół godziny toczyła cichy spór o królika. Była to przepiękna, pluszowa zabawka. Królik był jak żywy, trudno było od niego oderwać oczy. Został wyprany i wymoczony w płynie o zapachu sosnowego igliwia. Siostra uważała, że taki zapach będzie jak znalazł dla tego pluszowego stworzonka. Kiedy jednak wyjęła z komody pudełko z nićmi, aby przyszyć naderwane ucho i doszyć guziczek w miejsce brakującego oczka, stary delikatnie ale zdecydowanie zaprotestował. Schował nici i igły do pudełka i zaniósł je z powrotem na miejsce. Nie dała tym razem za wygraną. Ponownie pudełko wylądowało na stole, a ona ze skupieniem zaczęła szukać odpowiedniego guziczka. I znów sytuacja się powtórzyła. Pudełko wylądowało w szufladzie komody. Za trzecim razem zrozumiała. Królik pozostał niedokończony. Jak kolejka, samochody, lalki, misie, Mikoła oraz wszyscy mieszkańcy tego schroniska...

        Pojawił się na dworcu około południa. Na głowie miał wełnianą, kolorową czapkę z wielkim pomponem, a na szyi czerwony szalik. Pożyczył mu go Karcioch, zaznaczając przezornie, że zaraz po powrocie ma mu go zwrócić. Czapkę wcisnęła na głowę w ostatniej chwili siostra Klara, i to z takim impetem, że oparła się dopiero na jego wielkim, kulfoniastym nosie. Śmiechu było z tego, co niemiara. Radośnie zaczął się tegoroczny dzień wigilijny. Trochę to było niezwykłe, gdyż był on w schronisku raczej mało lubiany. Przywoływał w mieszkańcach nostalgię oraz wspomnienia zdarzeń z przeszłości, do których trochę tęsknili, a w większości przypadków chcieli od nich jak najdalej uciec.
        Mikoła wszedł na peron dźwigając na plecach wielki worek zabawek. Rozejrzał się. Prószył drobniutki śnieg, a spomiędzy chmur wyglądało słońce. Dzięki za pogodę – pomyślał patrząc w górę, w okolice dworcowego zegara, a może jeszcze wyżej.
        Na dworcu było gwarno i tłoczno. Jedni wyjeżdżali, inni wysiadali na tej stacji, od lat nazywanej – rajska. Kto ją tak nazwał? Nikt dzisiaj właściwie nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Może było to wtedy, gdy upadła fabryka, a setki pracowników wylądowało na bruku? Od tego czasu zaczęto mówić, że to miasteczko nie ma już przyszłości, że życie tutaj jest piekłem. A każdy, kto stąd wyjeżdża, zmierza ku lepszemu, że wszędzie jest raj w porównaniu z tym miejscem.
        A może nazwali ją tak młodzi narkomani, którzy pojawili się mniej więcej w tym czasie, gdy rodzice wylądowali na głodowych zasiłkach dla bezrobotnych, gdy zamknięto ostatni dom kultury oraz szkołę przyzakładową? Słyszało się w mieście, jak mawiali między sobą: „Idziemy do rajskiego, czas na odlot.”, albo „Byłeś w raju? Jesteś na haju!”.
        Walka z dilerami, którzy mieli swój punkt właśnie w tym miejscu, była tak beznadziejna, jak beznadziejna była sytuacja tutejszych mieszkańców. Dwa miesiące przed świętami jeden z chłopaków zmarł z przedawkowania. Znaleziono go tuż za semaforem. Ksiądz podczas mszy pogrzebowej wspominał coś o piekle, jakie stwarza sobie sam człowiek na tym padole. Wszyscy przytakiwali mu ze zrozumieniem. Wielu pomyślało w duchu, że jeden z nich właśnie się z niego wyrwał.

        Mikoła usiadł na jedynej wolnej ławce. Położył obok swój worek i uśmiechnął się od ucha do ucha. Kochał ten dzień. Czekał na niego caluteńki rok.
        – Popatrz, że też nie zrobią porządku z tymi włóczęgami – powiedziała z nieskrywaną złością starsza, elegancka pani do młodzieńca, który trzymał ją pod rękę. – Tylko miejsce zajmują na dworcu i choroby jeszcze roznoszą!
        – Mamo, daj spokój, zaraz przyjedzie pociąg – powiedział chłopak. – Nie musisz siadać, odpoczniesz sobie w przedziale. Oddalili się tak szybko, że stary nie zdążył nawet poderwać się z ławki, aby ustąpić miejsce. Posmutniał, chociaż właściwie powinien się już dawno przyzwyczaić do takich sytuacji. Nie potrafił, a może po prostu nie chciał.
        Powoli rozwiązał worek i wyjął kilka zabawek. Lśniąca lokomotywa z czerwonymi kołami, wielki brzuchaty miś, stary model czarnego Forda z chromowanymi kołami, malowana lala z rudymi włosami do pięt, w sukience z koronek.
        – Tato, tato, jaka super kolejka! – kilkuletni chłopak wrzasnął tak głośno, że stary aż podskoczył z wrażenia. Mikoła uśmiechnął się, wziął lokomotywę i podał ją chłopcu. Gdy ten już miał ją wziąć do ręki, ojciec szarpnął go gwałtownie do tyłu. – Zostaw to! – ostry zdecydowany głos przeszył powietrze. – To jest jakiś obdartus, pewnie chce pieniądze za tą połamaną zabawkę. Wstydu nie ma.
        Stary powoli podniósł głowę i spojrzał ojcu prosto w oczy, trzymając lokomotywę w wyciągniętej dłoni. Chłopiec chciał ją chwycić, ale rodzic mocno przytrzymywał go za ramię metr od zabawki.
        – Pan nie ma wstydu, żeby w taki dzień... – nie dokończył. Spojrzenie starego przeszyło go na wylot. Elegancki mężczyzna zmieszał się na moment i stracił pewność siebie, której mu dotąd nigdy, w żadnych okolicznościach nie brakowało. Sięgnął szybko po portfel i wyjął dwadzieścia złotych.
        – Proszę, masz – powiedział ze wzgardą. – Przecież po to tu przyszedłeś!
        Trzymał banknot w wyciągniętej dłoni. Stary nawet nie drgnął. Chłopiec zaczął płakać i coraz głośniej dopominać się o zabawkę. Ojciec energicznie szarpnął syna do tyłu, a banknot rzucił na ziemię. Dwudziestozłotówka zataczając kręgi, opadła tuż obok wielkiego, czarnego buta z jasnozielonym sznurowadłem, który najzwyczajniej w świecie ziewał odklejoną podeszwą. Mikoła nawet nie spojrzał na banknot. Dalej patrzył ojcu prosto w oczy. Ten znów się zmieszał i spuścił wzrok.
        – Kup sobie coś, wypij... – mruknął pod nosem i odwrócił się tak gwałtownie, że chłopiec o mało nie upadł. Rozległ się głośny płacz.
        – Nie rycz. Zobaczysz, co ci Mikołaj dzisiaj przyniesie pod choinkę. Prawdziwe zabawki, nie jakieś stare rupiecie!
        – Ale ja chcę taką koleję! – wrzeszczał na całe gardło malec. Za chwilę zniknęli w tunelu dworcowym. Powoli odłożył lokomotywę obok brzuchatego misia i malowanej lali.
        – Hej, stary ramolu! Tobie chyba te pieniądze nie są potrzebne?
        Mikoła tuż przed oczami ujrzał kościstą, odmrożoną dłoń trzymającą banknot, który przed chwilą leżał koło jego buta. To był Negro, miejscowy ćpun. Podejrzewano go też, że jest dilerem. Wszyscy się go bali, nawet dworcowa policja. Od dnia, kiedy w szale biegał po peronach ze strzykawką z jakąś brunatną cieczą, stał się nietykalny.
        Mikoła nie zareagował na zaczepkę. Spokojnie układał zabawki na ławce, tak jakby ten prawie dwumetrowy, śmierdzący potem i jakąś nieokreśloną chemią facet był powietrzem. Negro powoli schował banknot do kieszeni spodni, a na odchodne kopnął worek.
        – Zabieraj stąd te śmieci, dziadu! – warknął i oddalił się powolnym, leniwym krokiem.
        – Widziałaś? Ten młody obdartus okradł tego żebraka! – oburzony głos eleganckiej pani, aż dygotał ze zdenerwowania.
        – Takie czasy, kochana... – odpowiedziała jej towarzyszka podróży. – Takie czasy, teraz nawet żebraków okradają.

        Zapadał zmierzch. Stacja powoli pustoszała. W świetle dworcowych latarni błyszczały, niczym drobne diamenciki, opadające płatki śniegu. Mikoła powoli szedł po białym dywanie, którym przykryty był peron. Skrzyp,.skrzyp, skrzyp – rozlegał się miarowy, cichy dźwięk spod jego wielkich, czarnych butów. Niósł na plecach worek, a w nim wszystkie zabawki, które w południe zabrał ze schroniska. Było kilkoro jeszcze dzieci, które bardzo chciały je wziąć. Ale kończyło się to zawsze podobnie, jak w wypadku eleganckiego, pewnego siebie ojca chłopca, który tak bardzo chciał lokomotywę z czerwonymi kołami. Jeszcze dźwięczały mu w uszach epitety oburzonych podróżnych: „brudny obdarciuch”, „pewnie chory na gruźlicę, nie zbliżaj się do niego, Basiu...”, „skąd ten bezdomny wziął te rupiecie, ze śmietnika?”. Gdzieś z oddali, z pobliskich domów, rozeszły się dźwięki kolędy.
        Na peronie była jeszcze jakaś młoda, skromnie ubrana kobieta z małą dziewczynką. Wysiadły z ostatniego pociągu, który zatrzymał się tutaj kwadrans temu, Najwyraźniej na kogoś czekały.
        – Ciocia zaraz po nas przyjdzie, Moniczko – usłyszał z oddali głos kobiety.
        – Ciocia Tosia zawsze się spóźnia, pewnie liczy swoje koty – radośnie zaśmiała się dziewczynka.
        – A pamiętasz mamo, jak ostatnio zginął jej Buras? Pół miasteczka na nogi postawiła, a on siedział schowany za wielkim garnkiem z kompotem w spiżarce i zjadł jej pół karpia!
        – Tak, to chyba jedyny kot na świecie, który lubi karpia w galarecie! – zaśmiała się mama.
        Mikoła powoli zbliżał się w ich kierunku. Szedł wzdłuż metalowej barierki odgradzającej zejście do tunelu dworcowego. Miał zamiar wracać do schroniska. Już słyszał ten pogardliwy głos Karciocha, wyśmiewający jego dziwactwa wigilijne. Siostra Klara nie powie nic. Ale swoje pewnie pomyśli. Użali się nad nim i zacznie karmić dwunastoma potrawami z takim zapałem, jakby to miało mu wynagrodzić porażkę. Uśmiechnął się pod nosem na tę myśl. Siostra Klara, kochana, dobra Klara – zadumał się.
        – Mamo, mogę sobie pobrykać? Jak tygrysek od Kubusia Puchatka? – usłyszał pytanie dziewczynki.
        – Możesz Moniczko, tylko trzymaj się tej poręczy i uważaj!
        Dziewczynka złapała się jedną ręką barierki i ruszyła w podskokach przed siebie. Głowę miała opuszczoną, jakby przyglądała się swoim czerwonym bucikom, spod których wzbijały się obłoczki świeżego, sypkiego śniegu. Mikoła zatrzymał się i czekał, aż dziewczynka go ominie. Wszystkie dzieci zręcznie go omijały i biegły dalej przed siebie. Ona jednak pędziła prosto w jego kierunku. Zanim zdążył zareagować z impetem wpadła na niego. Zachwiał się i całym swoim ciężarem usiadł na ziemi, aż rozległ się zdwojony jęk. Jęknął stary peron i nieszczęsny Mikoła. Worek zsunął się z jego ramienia, a część zabawek wyleciała na ziemię.
        – Och, przepraszam, przepraszam... – zawołała przestraszona. – Ja nie chciałam, ja tylko sobie tak brykałam...
        Była bliska płaczu. Mama natychmiast ruszyła w ich kierunku. – Nic się panu nie stało? Wie pan, ona jest...
        Mikoła spojrzał na nią swoimi szarymi, dobrymi oczami spod krzaczastych brwi. Położył palec na ustach i powoli pokręcił głową w prawo i w lewo. Kobieta uśmiechnęła się niepewnie, a po chwili pokiwała do niego przyzwalająco głową. Nie zaczęła go wyzywać, nie było w niej widać strachu, obrzydzenia ani pogardy. Była dzisiaj pierwszą osobą na tym dworcu, u której dostrzegł życzliwość oraz nutkę zaciekawienia.
        Spojrzał na dziewczynkę. Jej wzrok skierowany był gdzieś w bok. Miała martwe, nieruchome źrenice.
        – Nic się panu nie stało, nie gniewa się pan? – zapytała z troską w głosie, który znów się płaczliwie załamał.
        Pogłaskał ją delikatnie po głowie i wydał pomruk. Taki trochę, jaki zapewne wydają zadowolone niedźwiedzie. Dziewczynka wyczuła pod nogą coś miękkiego. To był królik. Ten, o którego taki bój toczył z siostrą Klarą.
        – Och! Jaki miły pluszak! – zawołała dziewczynka, podnosząc go z ziemi. – I jak pięknie pachnie... lasem. Mamo, pachnie jak w lesie za domem cioci Tosi!
        – To jest królik Moniczko – podpowiedziała jej mama. – Prześliczny! A może on rzeczywiście jest z lasu za domem cioci Tosi? – Mrugnęła porozumiewawczo w kierunku Mikoły. Uśmiechnęli się oboje.
        Mała powoli i uważnie obmacywała włochate stworzonko. – Och, królik ma chore uszko! – zawołała. Jej ręka troskliwie dotykała naderwanego, długiego ucha. – I chore oczko! –stwierdziła brak jednego guziczka.
        – Biedne maleństwo... – wyciągnęła ręce z futrzakiem w kierunku starego, chcąc mu go oddać. Mikoła ujął w swoje wielkie ręce dłonie małej. Delikatnie i powoli przycisnął je do piersi dziewczynki i tak przytrzymał przez dłuższą chwilę.
        – Mogę go wziąć? Naprawdę, mogę go z sobą wziąć?
        – Hmyhm – wydał z siebie pomruk.
        – Dziękuję panu! Ja się nim zaopiekuję, będzie mu u nas dobrze. A mama z ciocią zaraz go wyleczą. Naprawią ucho, oczko i będziemy razem sobie brykać! – wołała uszczęśliwiona, ściskając z taką siłą futrzaka, że chyba nikt nie zdołałby go jej wyrwać z objęć. Nawet sam Negro, postrach rajskiego dworca.

        Szedł powoli tunelem pod peronami. Panował tutaj wieczny półmrok. Kilka ocalałych świetlówek migotało pod łukowatym sufitem zimno-niebieskim, nieprzyjemnym blaskiem. U wylotu tunelu jarzyło się światło latarni. Padał coraz gęstszy śnieg. Przy chodniku stał samochód, a na jego tle widać było trzy sylwetki. Jedna z nich obejrzała się i przez dłuższą chwilę patrzyła w głąb tunelu. Potem nachyliła się do małej, drobnej dziewczynki i obie zaczęły machać rękami. W ręku Moniczki radośnie fruwał królik. Jego długie uszy zataczały koła na tle śnieżnego puchu, iskrzącego się w świetle latarni. Mikoła zatrzymał się i odwzajemnił pozdrowienie. Jego wielka, jak łopata dłoń, wzniosła się wysoko do góry, potem opadła w dół, a następnie powędrowała do lewego ramienia i powoli przemieściła się w linii prostej w kierunku prawego.
        Gdy samochód zniknął już za zakrętem ulicy, Mikoła ruszył powoli w stronę wyjścia. W połowie tunelu znajdowała się wnęka. Stał w tym miejscu wielki, metalowy kosz na śmieci. Stary zauważył tam zarys jakiejś postaci. Było tutaj prawie zupełnie ciemno, ale na tle ciemnoszarej, brudnej ściany zarysowywała się czarna sylwetka. Położył worek i podszedł bliżej. Na ziemi siedział bez ruchu, z opuszczoną głową, Negro. Kolana miał podciągnięte pod samą szyję. Jego czarne, długie włosy zakrywały twarz. Obie ręce rozrzucone miał na boki. Mikoła długo przyglądał się chłopakowi. Usta starego, co jakiś czas bezgłośnie poruszały się, jakby z kimś prowadził niemy dialog.
        Rozpiął dwa ocalałe guziki przetartego w kilku miejscach kożucha. Dawno temu szmuglowano takie hurtowo zza sowieckiej granicy. Były wówczas szczytem elegancji na polskich ulicach. Czarne baranie futro pod spodem i beżowo-biały skórzany wierzch. Szyk i szpan tamtych czasów. A teraz, to zimowe okrycie Mikoły, stanowiło chyba ostatni używany egzemplarz. Lubił je nosić, bo było bardzo ciepłe. Kożuch był od siostry Klary, która wyciągnęła go kiedyś ze strychu Oddawał go innym w schronisku kilka razy, ale wracał zaraz z powrotem. Był może i ciepły, ale mało wygodny w noszeniu.
        Zerwał się wiatr, a przeciąg w tunelu przywiał aż tutaj obłoki śniegu. Ciemna, skulona sylwetka wzdrygnęła się, jakby przeszedł przez nią prąd. Mikoła ostrożnie przykrył chłopaka kożuchem, a ręce wsunął pod okrycie. Następnie zdjął z głowy wełnianą czapkę z wielkim pomponem i delikatnie wsunął mu na głowę. Negro poruszył się i spojrzał w górę. Jego na wpół otwarte oczy wpatrywały się w zarys potężnej sylwetki, odcinającej się na tle migoczących, dworcowych świetlówek.
        – Kim jesteś, czego chcesz? – wybełkotał.
        Stary podsunął mu kożuch wyżej, pod brodę, po czym poszedł w kierunku leżącego nieopodal worka. Zarzucił go na plecy i jeszcze raz obejrzał się w kierunku skulonej sylwetki. Negro rozpoznał go.
        – A to ty, stary ramolu... Spadaj stąd! – podniósł głos, ale dalej pozostawał na swoim miejscu. Kożuch i wełniana czapka powoli rozlewały w jego wyniszczonym ciele miłe ciepło. Mikoła patrzył mu prosto w oczy. Przenikliwy wzrok spod krzaczastych, siwych brwi przeszywał chłopaka na wylot. Nie mógł już tego wytrzymać. Opuścił głowę.
        – No, co tu stoisz? Stało się coś Mikoła... Mikołaju? – wymamrotał cicho.
        - Bóg się rodzi, Syn Boży do nas przychodzi! -- zawołał mocno, śpiewnym tonem, Mikoła, a jego głos odbił się echem od sklepienia tunelu i rozszedł po okolicy.
        - Jezus Chrystus, Syn Boga się rodzi, nasz Pan, Zbawiciel nasz!
        Zamknął oczy i cichutko wyszeptał: - Boże, odzyskałem znów mój pełny, mocny głos po kilku latach pomrukiwań i usztywnienia języka... Boże! Dziękuję, czy to ma być kolejny raz narzędzie pomocy zbłąkanym, zagubionym? Po chwili usłyszał w duszy swojej: - Tak, nadszedł czas...
        Spojrzał na Negra, który z opuszczoną głową, nieruchomy, siedział dalej koło śmietnika. Powoli ruszył w stronę wyjścia zastanawiając się, co ma zrobić. Wezwać pogotowie? Nagle usłyszał jego krzyk: - Panie Mikołaju, proszę...!
        Odwrócił się i zobaczył go, jak wstał i chwiejnie zaczął biec, po czym nagle upadł. Na szczęście kożuch, który trzymał w rękach ochronił jego głowę przed uderzeniem w betonowy chodnik. Podszedł z niepokojem do niego i pomógł mu powoli wstać.
        - Panie Mikołaju, jesteś bardzo dobrym człowiekiem, darczyńcą, a ja? Czy Jezus mnie zbawi? Jestem złodziejem... ukradłem ci także te dwadzieścia złotych na peronie, przepraszam! Narkotyki, chlanie wódki, bluźnierstwa, pogarda... Co ze mną będzie? Ja już dzisiaj patrzyłem na tory kolejowe, jak ten nasz kumpel... wiesz o kim mówię i co z nim było?
        - Wiem, nie czyń tego, chodź ze mną inną drogą, chodź - powiedział ciepłym głosem i wziął go pod ramię. Negro znów zachwiał się, więc Mikołaj go podtrzymując pociągnął w stronę wyjścia.
        - Czy ty mi wybaczysz. Mikołaju drogi? Nie Mikoła, tak ciebie ktoś nazwał w tym schronisku, tak?
        Spojrzał na Negrę z lekkim uśmiechem i zatrzymał go na chwilę. - Tak mnie nazwano, ale ja to przyjąłem z pokorą. Czy ja ci, Adamie, wybaczę? Negro to twoja ksywa, pamiętam ciebie, jak byłeś małym chłopcem, Adasiem. Wybaczam i proszę, chodź ze mną drogą, którą prowadzi nas Jezus. Tylko odrzuć z siebie tę ksywę, a wraz z nią te wszystkie błędy życia. Dobrze?
        Adam opuścił głowę i wyszeptał: - Tak, przebacz mi Mikołaju dobry, proszę.
        Mikołaj spojrzał na niego i naznaczył mu na czole znak krzyża. Ruszyli razem w stronę wyjścia z dworca.

        Najpierw poszli do pobliskiego Domu Dziecka. Dyrektorka, bardzo zadowolona, dała mu strój Mikołaja z czapką ze znakiem krzyża. Poszli na salę z dziećmi, a on rozdał im wszystkie zabawki-pojazdy: kolejki, samochodziki, itp. Radość była ogromna. Mikołaj pięknie śpiewał kolędy. Przy wyjściu dyrektorka poprosiła go, aby pozostał w tym stroju i zaprosiła go w nim na następną Wigilię.
        Następnie poszli długą drogą przez las do hospicjum dla ciężko chorych dzieci bez nadziei uzdrowienia i tam rozdał im mięciutkie i pachnące „przytulanki”: misie, kotki, pieski... Smutek został wśród dzieci rozwiany wielką radością. Mikołaj kolejno podchodził do nich i rozmawiając naznaczał im na czołach znak krzyża. Adam patrząc na nich cicho mówił: - Zdrowia wam życzę, zdrowia i dobrej drogi życia. Boże, ulituj się nad tymi maluszkami...
        Mikołaj usłyszał te jego słowa i podszedł do niego. Położył mu dłoń na ramieniu i powiedział: - Adasiu, z twojego serca spadł już ostatni kamień. Masz je już bardzo ciepłe i miłosierne. Bardzo mnie to cieszy. Niech Bóg ci to wynagrodzi.

        Przy oknie w schronisku stała siostra Klara wraz z księdzem Łukaszem. Była już godzina prawie dziewiąta wieczorem, padał śnieg pokrywając ziemię obfitym, białym dywanem. Gdzie on jest, kiedy przyjdzie. rozważali z lekkim już niepokojem. W jadalni siedzieli zadowoleni mieszkańcy tego schroniska, ale też co jakiś czas wykrzykując: - Gdzie jest nasz Mikoła! Co on robi?!
        Nagle siostra Klara ujrzała go wraz młodym, skulonym młodzieńcem. Podeszli bliżej i zatrzymali się. Ksiądz uważnie się im przyjrzał i nagle powiedział: - To kolejna zagubiona owca odnaleziona przez tego naszego Mikołaja, nie Mikoła, jak tu mówią chłopaki. Wiesz siostro Klaro, że jedna z tych owiec wprowadzona na dobrą drogę przez niego, jest od trzech lat w zakonie ojców franciszkanów? Ależ on Bogu, z nauką z Ewangelii od Jezusa, prezenty Mu przekazuje! Wspaniały Mikołaj!
        - A te prezenty dla dzieci, wiesz jakie? - siostra Klara zapytała go patrząc na nich z uwagą.
        - To jego piękne prezenty ze znakiem pomocy lalce, misiowi, a dalej - każdemu człowiekowi na ich drodze życia. To dobra jego nauka dla dzieci.
        Mikołaj patrzył na nich z szerokim uśmiechem, po chwili położył delikatnie dłoń na głowie Adama, a drugą podał mu wyjęty z kieszeni różaniec. Adam wziął go i uniósł głowę w stronę okna, gdzie ujrzał siostrę i księdza. W jego oczach rozbłysły promyki ze ściekających łez, a na ustach pojawił się lekki uśmiech. Ksiądz pobłogosławił ich znakiem krzyża, a siostra Klara energicznym ruchem prawej ręki zaprosiła ich do środka budynku. Mikołaj z Adamem ruszyli do przodu w stronę drzwi schroniska.
        Gdy weszli do dużej jadalni wszyscy zerwali się z krzeseł i radośnie zaczęli wołać: - Mikołaj, Mikołaj, Mikołaj! – silnie akcentując ostatnią literę jego imienia, która na jakiś czas została usunięta. On uśmiechnął się i mocnym głosem powiedział: - Witam was, moi drodzy! To jest Adam, niech nikt już nie nazywa go, Negro! To już bezpowrotnie minęło!


Chcesz skomentować? Napisz:
salonik-literacki@piotrstanislawkrol.pl
(wyraź zgodę na zamieszczenie komentarza na stronie Saloniku)


Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved